9 miesiąc w Australii, czyli czego dotychczas dowiedziałam się o sobie.

9 miesiąc w Australii, czyli czego dotychczas dowiedziałam się o sobie.

9 miesiąc  w Australii

Interesujące jak z czasem zmienia się punkt widzenia. To co na początku było straszne, nowe, nie do przejścia jest dziś codzienną rutyną, na którą często nie zwraca się uwagi. Strach jaki mi towarzyszył przez pierwsze kilka tygodni dziś jest mglistym wspomnieniem. A czego się bałam i dlaczego źle się czułam? Teraz już wiem.

Brakowało mi znajomych, kogoś z kim mogę porozmawiać, wyjść na kawę czy do kina. Oczywiście przez pierwsze kilka tygodni skupiłam się na znalezieniu pracy, mieszkania. To były priorytety. Po jakiś 3 miesiącach otwarłam się na ludzi. Od razu zauważyłam poprawę nastroju. Nawet jeśli były to znajomości krótkoterminowe, jak z ludźmi z pracy czy poznanymi na mieście. Początkowo też trzymałam się z Polakami, ale jednak dobrze mówią ci co doradzają ograniczanie kontaktów. Polak za granicą zamienia się w jeszcze “gorszego” Polaka (bez obrazy, ale zawiść i zazdrość, często bezpodstawna z jaką się spotkałam zakrawa o nieśmieszną komedię typu Kac Wawa). Także ja Polakom podziękowałam i ograniczam ich dawkowanie do kilku osób, które pozostały “normalne” 😀

Z drugiej jednak strony znajomości jakie zawiera się będąc tak daleko od domu i nie wiedząc jak długo się tutaj zostanie często są bardzo, ale to bardzo powierzchowne. Można wyjść na piwo, pogadać o głupotach, obejrzeć film i zasadniczo wachlarz możliwości się kończy. W momencie kryzysu nikt nie chce słuchać o twoich problemach. Przecież jesteśmy w “raju”, “ziemi obiecanej“, trzeba się cieszyć.

Plusem jest to, że poznaje się masę ludzi z różnych części Świata, poznaje się ich język i kulturę. Są to ludzie o podobnych pasjach i zainteresowaniach. Takie znajomości zaspokajają potrzebę bycia w grupie chociaż na moment. I tak, do teraz czułam, że mi to wystarczy. Jednak jakiś czas temu poczułam potrzebę głębszych kontaktów, rozmów z moimi przyjaciółmi z Polski (mimo, że rozmawiamy na FB, nie jest to to samo co kawa w weekend w Starym Młynku). Zauważyłam, że takie przelotne, krótkoterminowe znajomości mi nie wystarczą.

Szczęśliwi są ci co podróżują z partnerem lub przyjacielem.

Wnioski

Podróżowanie solo jest dobre. Daje nam pole do poznania siebie, własnych potrzeb i reakcji na nieoczekiwane sytuacje. Jednak po pewnym czasie pragniemy (myślę, że wiele osób tak ma) nasze emocje, szczęśliwe i mniej szczęśliwie chwile dzielić z kimś bliskim, nie tylko z nowo poznanymi znajomymi.

Richmond Sourdough – moja codzienność

Richmond Sourdough – moja codzienność

Jak znalazłam pracę w piekarni?

Ok. Wiem, że marudziłam na tę pracę. I nadal czasami mnie wkurza. Szczególnie szef, który co chwila zmienia zdanie na różne tematy i próbuje zmienić także mnie. Aczkolwiek, mimo, że jest to nieco “odmóżdżające” zajęcie to jest to praca marzeń. Zero odpowiedzialności, zero stresu, miła atmosfera, nawet jak zrobię niesmaczną kawę to klienci pochwalą, poznaje nowych ludzi. Tu nie jest jak w Polsce, że gburowata ekspedientka żałuje, że żyje. Tutaj dobrze się zarabia (3 dni w tygodniu wystarczą na wszystkie rachunki i jeszcze można oszczędzić, jak się nie chodzi na mecze :D) i dlatego lepiej się pracuje.

Ale od początku.

Po miesiącu poszukiwań, kiedy już traciłam nadzieję poszłam na kawę z jednym znajomym, który mieszka tu już ponad 3 lata. Obwiózł mnie po mieście, pokazał gdzie warto pójść. Ostatecznie wysadził mnie właśnie na Bridge Rd. Szłam dość długo, było gorąco i właściwie powiedziałam sobie, że zostawiam 2 ostatnie CV i jadę do domu. Od niechcenia weszłam do piekarni, przywitała mnie szerokim uśmiechem Tara, z którą teraz pracuję. Zostawiłam CV i poszłam dalej. Nie minęły 2 min, zadzwonił telefon z pytaniem czy nadal jestem w okolicy i czy mogę podjeść. Wróciłam. Poznałam Matta, mojego szefa. Porozmawialiśmy i tak po kilku dniach przyszłam na dzień próbny, a po 2 tygodniach dostałam pierwsze samodzielne zmiany. Teraz mija już 5 miesiąc.

Domowa atmosfera

Znam imiona stałych klientów, wiem jakie kawy piją i jakie są ich ulubione drożdżówki. 😀 Znam nawet imiona ich psów i dzieci (tudzież w odwrotnej kolejności). Ale najlepsza jest atmosfera. Domowa, przyjazna. Wszyscy się uśmiechają.  Matt zna chyba wszystkich w okolicy. A na pewno wszystkich swoich klientów. Z dziewczynami, z którymi pracuję dobrze się dogaduję. Mamy nawet grupę na FB. A jak ktoś odchodzi to Matt organizuje pożegnalna kolacje.

A jaki jest ten Matt?

To ciekawy pytanie, bo Matt to prawdziwy aussie. Czyli najprawdziwszy Australijczyk, o którego szczerze mówiąc ciężko w dużym mieście, pełnym przyjezdnych z Azji, Afryki czy Europy (ale głownie z Azji). Matt ma korzenie irlandzkie i często o Irlandii opowiada, choć urodził się i mieszka w Australii. Ma 52 lata, nie ma żony i dzieci. Żony chyba ze strachu i braku czasu, a także hulaszczego życia za młodu, a dzieci z wyboru (i braku żony 😀 ).

 

Matt jest dla mnie intrygującą osobą również z innego powodu. Jest niezwykle inteligenty, ma naprawdę ogromną wiedzę o Świecie, historii i geografii, jak na Australijczyka. Być może dlatego, że sporo podróżował. Jest też totalnie pochłonięty swoją pracą i rozwijaniem biznesu. Codziennie mówi tylko o tym co zrobi, jak to zrobi, że chce kupić kolejną kawiarnie, itp. Z drugiej jednak strony zachowuje się czasami bardzo dziecinnie, dużo się uśmiecha, pije piwo w trakcie pracy i takie tam rzeczy, o których tu nie mogę napisać 😀 . Wydaje się też samotny i choć czasem mnie denerwuje wytykając mi typowe dla Polaka cechy charakteru  bardzo go polubiłam.

Mamy nawet swój rytuał. Po wieczornej zmianie, Matt odprowadza mnie na stacje pociągu opowiadając o biznesowych planach, chlebie i ….chlebie. Bo to jest jego ulubiony temat 😀 Czasem wskoczymy na szybkie piwo do pubu lub do Chińczyka na noodle i tam Matt dalej opowiada o wypiekach lub kupuje gazetę i przedstawia najważniejsze wydarzenia dnia. Niemniej interesuje go moje zdanie i często pyta się co o tym wszystkim myślę.

UPDATE 2020

9 listopada 2018 Matt odebrał sobie życie.

Nic o tym nie widząc,  15 listopada napisałam do managerki która pracowała u Matta. I tak się dowiedziałam. Pogrzeb był na drugi dzień. Zaraz po przyjeździe do Melbourne odwiedziłam jego grób. Nawet teraz, dwa lata od tego wydarzenia nie mogę uwierzyć, że Matta już nie ma. I zastanawiam się czy mogłam coś zrobić by temu zapobiec.

Mój dzień pracy

Zaczynam pracę o 6 rano lub o 12. Jeśli o 6 to muszę wstać o 4:45. Jadę pociągiem o 5:28 i wysiadam na stacji West Richmond. Jest jeszcze ciemno, więc na drogach nie ma ruchu. Mogę więc bezkarnie jechać rowerem w słuchawkach, a nie w kasku.

Na miejscu jestem za 5 szósta. Najpierw muszę przygotować maszynę do kawy, sprawdzić wagę mielonych ziaren i ewentualnie skorygować jeśli jest za mało lub za dużo, przygotować dzbanki do spieniania mleka (4 różnej wielkości) oraz samo mleko (3 rodzaje). Następnie układam chleby na półkach, wykładam drożdżówki, paczki, croissanty i zakładam etykiety.

Potem przygotowuje Polish word of the day, bo w piekarni prowadzimy lekcje języków obcych dla naszych klientów, którzy uwielbiają uczyć się nowych słów. Wydaje się śmieszne? Może w Polsce by było, ale nie tutaj. Wiele osób ma polskie korzenie lub jakiś znajomych Polaków. Jak dowiadują się, że jestem z Polski próbują pochwalić się swoją wiedzą na ten temat lub dopytują o różne rzeczy. I co ciekawe, nie traktują mnie jak kogoś gorszego (co często mi się zdarzało nawet na „dobrych” stanowiskach w Polsce). Wręcz przeciwnie.

Co rano po duże cappuccino z jednym cukrem przychodzi Sam, właściciel warsztatu samochodowego z naprzeciwka. Opowiada o swojej dziewczynie – francuskim pudlu i z dumą pokazuje mi nowe zdjęcia.

Potem wpada przystojny Nowozelandczyk. Brandon pije soy latte bez cukru, ma jeszcze ciekawszy akcent niż ja :D, jeździ na motorze, pracuje naprzeciwko i jest zaręczony. Niefart 😀

Co drugi dzień wpada John, z restauracji obok, po duże cappuccino. Pokazuje mi zdjęcia z kolejnych imprez w Crown Casino.

A po 17 na deskorolce przyjeżdża Jordan na flat white. Kawę, którą szczycą się Australijczycy jako rzekomi pomysłodawcy. A tak naprawdę jest to zwykła kawa zalana ciepłym mlekiem, bez pianki. Uff… Na szczęście. Bo taką najłatwiej zrobić (oprócz long black, oczywiście) 😀

Cały czas w tle leci Easy Radio (moje ulubione), z którym śpiewam, a czasem i tańczę, jak nikt nie widzi.  😀

Po pracy, jeśli jest 12 jadę do centrum, pochodzić po sklepach lub wracam do domu, czytam książki, oglądam filmy na Netflix, robię to co robiłam i w Polsce.  Czasem trzeba zrobić pranie, obiad, nakarmić królika współlokatorki.

Jeśli jest 19, Matt odprowadza mnie na stację lub wychodzę ze znajomymi na piwo do pobliskiego, niemieckiego pubu.

A niedawno byłam też na footy, czyli footballu australijskim i było naprawdę świetnie. Więc pewnie będę to robić częściej, bo footy jest tu integralna częścią życia (jak u nas, skoki narciarskie za czasów Adama Małysza) i prawie każdy ma tu swój ulubiony zespół. A MCG robi ogromne wrażenie. Jeszcze lepsza jest atmosfera. Mimo, że można pić alkohol nikt tu na nikogo nie krzyczy, nie ma awantur, ani bijatyk. A po meczu fani obu drużyn idą razem przez miasto i razem się cieszą. Niemożliwe? A jednak 🙂

Czas na emigracji się nie zatrzymuje.

Czas na emigracji się nie zatrzymuje.

Czas na emigracji płynie dalej.

Czyli jednak zegarek nie stanął i życie w Polsce na mnie nie poczeka. Wrócę i wszystko będzie inne. Pewne zmiany na pewno mnie ucieszą. Nowe inwestycje, odnowione fasady kamienic, zrewitalizowane parki. Chciałabym wrócić i zachwycić się moim miastem na nowo. Czasem jednak się boję, że to i tak będzie za mało, żeby zostać.

W kraju zachodzą inne, ważniejsze zmiany, w których nie dane mi będzie brać czynny udział. Czego bardzo żałuje. Mam namyśli wszystko to co dzieje się u moich przyjaciół. Dwa dni temu dowiedziałam się, że zostanę ciocią. Moja najlepsza przyjaciółka jest w ciąży. Kiedy dostałam wiadomość jechałam akurat taxówką i na moment czas jakby stanął. Ucieszyłam się, bo wiem jak bardzo Agata marzyła o rodzinie. Niemniej dotarło do mnie, że tam daleko też toczy się życie.

Jestem tutaj, na emigracji i codziennie robię nowe rzeczy, poznaje nowych ludzi, próbuję nowych smaków, bawię się, pracuję, żyje i jest to po części pewien rodzaj szczęścia. Jednak w tamtym momencie w taxówce poczułam, jak bardzo chciałabym wrócić chociaż na moment, pójść na kawę z Asią i Alexem, smażyć kiełbaski w kominku z drugą Asią, zjeść obiad w Made in China, napić się czekolady w Cacao Republika. Z drugiej strony myśl o powrocie, od pewnego czasu napawa mnie lękiem.

Chciałabym przylecieć chociaż na moment, bo mimo, że tutaj otaczają mnie sami mili ludzie i relacje nawiązuje się błyskawicznie to nie są to takie same relacje (a niektóre już zaczynają mnie poważnie męczyć) i po prostu tęsknie za moimi przyjaciółmi. Ludźmi o podobnych zainteresowaniach, inteligentnych, zabawnych i rozumiejących moją ironię i sarkazm 🙂 

Niestety póki co muszę jakoś sobie z pędzącym czasem poradzić, bo na radarze Polski brak. Czekam jednak z niecierpliwością na wiadomość od siostry, że kupiła wreszcie bilety 😀

UPDATE

Mineły dwa lata i znowu jestem w Australii. Znowu daleko, znowu życie w Polsce przelatuje mi jak piasek między palcami. Mimo, że buduję swoje życie tutaj, ale czuję, że to taki tymczasowy adres. Co więcej, tęsko za Polską. Czasami przychodzą momenty, że wsiadłabym w samolot następnego dnia. Niemniej po chwili to uczucie mija. Wracam do rutyny i zapominam, że tak tęskno mi za polskim jedzeniem, lasami, porami roku. Australia jest cudowna, ale nie do końca się tu czujemy jak w domu. 

Z drugiej strony, nie umiałabym zostać w Polsce na stałe. Chyba nigdzie bym nie umiała. Jestem obecnie na takim etapie, że nigdzie nie widzę siebie “na stałe”. Pomimo, że nasz plan na Australijską emigrację zakładał 5-letni pobyt, już nas gdzieś nosi i zastanawiamy się gdzie dalej ruszyć.