Jak się przygotować na ROAD TRIP po Australii.

Jak się przygotować na ROAD TRIP po Australii.

Australia to rozległy kraj. Można ją zwiedzać latając samolotem z jednego miasta do drugiego, ale najlepiej jest wypożyczyć auto lub camper van. Road trip jest bardzo popularną formą podróżowania, niemniej ogromny dystans między większymi miastami, zmienne warunki pogodowe, ruch lewostronny wymagają od nas przygotowania się do takiej wyprawy. 

 

Jak się przygotować i co zabrać? Dowiecie się w tym poście.

Zrobiliśmy już kilka mniejszych road tripów po Victorii, Tasmanii i Far North Queensland. Nigdy jednak nie spędziliśmy więcej niż 4 dni w trasie. Road trip jaki mamy przed sobą, to nie tylko wakacje, ale głównie przeprowadzka. 15 lutego wyjeżdżamy z Melbourne i jedziemy do Gold Coast. Przed nami ok. 2000 km, 3 stany, tereny na których niedawno szalały pożary.

 

Auto/Campervan

Jeśli planujesz kilkutygodniowy lub kilkumiesięczny road trip to najlepiej jest kupić auto lub małego busa z łóżkiem. Weźcie jednak pod uwagę, że takim busem – ogórkiem żadnego offroad’u nie zrobicie, prędkości też nie rozwiniecie zawrotnej (ograniczenia są i tak to 100km/h więc w sumie nie ma znaczenie).

Przy wyborze samochodu warto zwrócić uwagę na kilka spraw. Najlepiej kupić auto z RWC (Road Worthy Certificate), czyli takim naszym przeglądem, jeśli auto tego nie ma, zaraz po zakupie musicie taki przegląd zrobić (ok. $150) i mechanik na bank wam znajdzie jakieś pierdoły do wymiany tylko po to żeby was wykasować, bo bez RWC nie można wyjechać na drogę. Aut z RWC jest niewiele i głownie dealerzy takie sprzedają, ale my po miesiącu szukania od osób prywatnych i po tuzinie aut z sylikonem w silniku, kupiliśmy od dealera. Zapłaciliśmy więcej, ale mieliśmy komplet dokumentów. Auto musi być też zarejestrowane, a cena zależy od wieku i ilości cylindrów (przynajmniej w Victorii).

Koszt: RWC – ok. $150-200 

REGO – ok. $350 za 3mc

Auto – Toyota RAV4 z 2008 $6000

Auta w Australii zazwyczaj mają zatrważający, dla nas Europejczyków przebieg. Jak stąd do księżyca. I to nie metafora. Ale nie ma się co przejmować. Większość aut jest dość wytrzymała. Najpopularniejsze samochody (czyli takie do których będzie łatwo znaleźć części) to: Toyota, Mitsubishi, Subaru, Holden (Bóg wie co to za marka), Nissan i Suzuki.

Jeśli przyjeżdżacie na krótko to najlepiej jest wypożyczyć auto lub van. Polecane i sprawdzone wypożyczalnie:

Jucy

Vroom Vroom Vroom

Trailer

Przygotowania do przeprowadzki – road tripa zaczęliśmy jakieś 2 miesiące przed wyjazdem. Głownie dlatego, że musimy tu pozamykać różne sprawy, jak wypowiedzenie w pracy, dokumenty z uczelni, itp. Kupiliśmy też mały trailer na bagaż i to zajęło nam większość czasu. Przypuszczam jednak, że nikt z was nie będzie z trailerem podróżował, ale jeśli tak to najlepiej jest szukać na Facebooku – Marketplace i najlepiej wybrać małą przyczepkę 6×4, bo takiej nie trzeba rejestrować (nie ma homologacji na hak).

 

16 przydatnych rzeczy, które musisz zabrać na wyjazd samochodem po Australii:

1. Woda 

Woda z kranu jest w większości kraju zdatna do picia. Problem jednak jest taki, że nie wszędzie wodę znajdziecie. Dlatego dobrze jest się zaopatrzyć w duże baniaki na wodę. Szczególnie jeśli jedziecie w Outback. Znajdziecie takie baniaki w Bunnings czy nawet Target. Warto też mieć ze sobą mały cooler na mniejsze butelki.

2. Mapa

Nie wszędzie w Australii jest zasięg, dlatego jeśli zawiedzie was googlowy GPS na ratunek przyjdzie papierowa mapa.

3. Krem z filtrem

I to takim 50+, bo słońce jest tutaj niewiarygodnie silne. Wystarczy 20 minut i skóra spalona na raka. Plus krem/gel z aloesem. Tutaj takie żele są bardzo tanie. Całą dużą tubkę dostaniecie za $5, a załagodzi poparzenia, kiedy przesadzicie z opalanie.

4. Olejek herbaciany i spray na komary

Osobiście nie cierpię olejku herbacianego. On nie pachnie, a śmierdzi, ale tutaj to HIT. Aussie używają go na porost włosów, łupież, zranienia, ale i przeciw komarom. Ponoć olejek waniliowy też odstrasza komary, ale to kolejny zapach, za którym nie przepadam, więc zostają mi zwykłe spraye 😀

5. Olejek kokosowy

Kolejny hit na wszystko. Olejek kokosowy można spokojnie użyć do gotowania (organiczny), ale inny trik to ochrona włosów przed słoną wodą. Nałóż kilka kropel olejku na włosy i nie musisz martwić się przesuszeniami. Plus super nawilża.

6. Paw Paw Cream

Największy hit Australii. Paw Paw to krem ze sfermentowanej papai (coś nas łączy, też  lubią sfermentowane rzeczy :D). Paw Paw jest dobry na wszystko. Nawilży skórę, usta, pomaga na niewielkie zranienia, oparzenia, a także ukąszenia owadów. O co tutaj nie trudno. Paw Paw w czerwonej tubce znajdziecie niemal  w każdym sklepie czy aptece. Koszt to ok. $3. Warto też kupić na prezent 😀

7. Karta SIM

Znajomi polecają Telstra. My mamy Optus i zobaczymy jak się sprawdzi. Ponoć Telstra ma największe zasięgi. Za kartami nie ma co się specjalnie rozglądać. W Australii są zasadniczo 3-ej monopoliści, a ceny są niemal identyczne.

8. Papier toaletowy i mydło

Niby oczywiste, a tak często o tym zapominamy. Toalety w Australii, to moim zdaniem najsmutniejsze co mi się w podróży przytrafiło. Ba, nawet nie w podróży, często toalety w centrach handlowych wołają o pomstę do nieba. Bród i smród. Dobrze jest mieć swój papier, mydło i mały ręcznik.

9. Prowiant 

Jako prawdziwa poznanianka nigdzie nie ruszam się bez: kabanosów, jajek i kanapek. Niestety zw względu na temperatury przewożenie mięsa czy jajek nie jest najlepszym pomysłem. Polecam za to owoce, warzywa, batony zbożowe, zupki chińskie.  Możecie się też zapatrzeć w lodówkę samochodową, która działa na baterii z auta. Niestety już kilku moich gości w hotelu trzeba było ładować bo lodówka przez noc “zjadła” całą baterię i auto nie chciało ruszyć.

10. Ubezpieczenie

O ubezpieczeniach pisałam tutaj. Historia z wczoraj (22.01.20): dwóch turystów z Chorwacji uderzył piorun na tarasie widokowym w Blue Mountains koło Sydney. Dla tych co nie wiedzą, Blue Mountains to takie nasze góry Stołowe, więc oczywiście potrzebny był śmigłowiec. Pobyt w szpitalu to koszt średnio $6000, czyli jakieś 16000 zł za DZIEŃ, plus przelot śmigłowcem, leki, itp. Moje ROCZNE ubezpieczanie w wysokości 100 000 euro KL to koszt 1800 zł. Także sami sobie policzcie co się bardziej opłaca.

11. Czołówka – latarka 

Przyda się na pewno. Szczególnie w Queensland, gdzie jest pełno węży, pająków i innych insektów. Mi zdarzyło się na węża nadepnąć, bo wyszłam do ogródka w Port Douglas (super dżungla) po ciemku. Głupio!. Latarka przyda się w wielu sytuacjach więc warto sobie taką sprawić. Plus dodatkowe baterie. 

12. Ubrania na wszystkie pory roku

Szczególnie w Melbourne. Temperatura potrafi spaść z 34*C do 17*C w zaledwie dwie godziny. Nie żartuję. Chociażby wczoraj (22.01). Po południe mieliśmy burze piaskową, a wieczorem ulewę. Dzień wcześniej gradobicie (grad wielkości piłek golfowych). Zabierz: kurtkę przeciwdeszczową, ciepłą bluzę lub koszulkę termiczną, buty trekingowe, obuwie ochronne do pływania (nie chcesz nadepnąć na nic jadowitego), czapkę/kapelusz, długi rękaw do dżungli (mieszkają tam takie słodkie muszki, które lubią pić krew a potem siusiać w ranę – ohyda, wiem. A swędzi jak cho***).

13. Okulary przeciwsłoneczne

I to porządne, w sensie dobrze przyciemnione. Wierzcie mi, po całym dniu na dworze bez okularów oczy będą bolały, będą suche. Dobrze jest też zabrać jakieś krople nawilżające, bo w gorącym klimacie, oczy będą wysychać jeszcze szybciej.

14. Apteczka

A w niej: leki na biegunkę, kapsułki musujące na odwodnienie, tabletki przeciwbólowe, Panthenol na oparzenia, plaster w sprayu (kup w Polsce, bo tutaj ta technologia jeszcze nie dotarła :D), tabletki antykoncepcyjne, prezerwatywy (życie seksualne Australijczyków jest dość “rozwiązłe”, wielu ma po kilkanaście lub więcej partnerów/rek seksualnych. To sprzyja roznoszeniu chorób wenerycznych, a jeśli podróżujesz solo to wiadomo, że prezerwatywy mogą się przydać).

15. Własną playlistę

Radio nawet w Melbourne odbiera tylko dwie stacje, a jak pada to już wcale nie posłuchasz muzyki, tylko co najwyżej trzasków z odbiornika. Im dalej od miasta tym gorzej. Inna sprawa to to co w tym radiu leci. Mój gust muzyczny nie jest jakiś wyrafinowany 😀 ale tutaj mają swoje 10 hitów i to leci w kółko. Także wypal sobie kilka CD, albo zgraj na PenDriva swoje ulubione piosenki i będziesz uratowany/a. Plus jakiś głośnik się przyda lub taki adapter do zapalniczki samochodowej do którego podłączasz PenDrive. W każdym chińskim sklepie dostaniesz taki adapter za jakieś $30.

16. Zestaw kuchenny

Sztućce, talerze, kubki, palnik gazowy (choć obecnie – styczeń 2020, w wielu częściach kraju jest zakaz rozniecania ognia), aczkolwiek na polach kempingowych często jest kuchnia albo grill, z jeden garnek lub patelnia. Na zupki chińskie mały garnek w zupełności wystarczy. 

17. Dodatkowy kanister z paliwem i narzędzia

Warto mieć podstawowe narzędzia (ładowarkę do akumulatora, pompka, duck tape – super mocna taśma) do naprawy czy wymiany opony. 

18. Przydatne aplikacje

Do szukania pól namiotowych i campingów – Aplikacja WikiCamps

Alerty o rekinach przy brzegu – Dorsal 2.0

Pogoda – The Bureau of Meteorology

Alerty pożarowe można śledzić na stronach poszczególnych stanów:

Numer alarmowy w Australii to 000.

A co wy zawsze macie w podróży?

Australia (Victoria): Wilsons Promontory National Park

Australia (Victoria): Wilsons Promontory National Park

Wilsons Promontory

Wilsons Promontory to najdalej na południe wysunięty obszar w Australii (nie licząc Tasmanii). Cały półwysep jest parkiem narodowym. Większa jego część zamknięta jest dla ruchu samochodowego. Główne centrum turystyczne jest w Tidal River i stąd można wyruszyć na treking. Mamy do wyboru kilkanaście tras. Od jednodniowych do kilkudniowych, z możliwością nocowania na campingach.

Jak się tu dostać?

Wilsons Prom leży około 200 km na południe od Melbourne. Najszybciej jest więc wynająć auto i wybrać sie tu samochodem. Ale uwaga! 200km w Polsce to około 2,5h jazdy. Tutaj to mniej więcej 4h. Ze względu na ograniczenia prędkości, których zalecam przestrzegać. Mandaty są bardzo wysokie!!!

Cape Liptrap Coastal Park

Gdzie spać?

Najtańsza i najlepsza opcja to camping w Tidal River, ale trzeba go rezerwować z wyprzedzeniem. Szczególnie jak chcemy jechać na weekend lub w czasie wakacji. Inną opcją są prywatne kwatery. Jednakże wszystkie znajdują się poza terenem Parku, czyli min. 30km od Tidal River. My jednak właśnie w takim miejscu nocowaliśmy. Zaraz przy wjeździe do parku jest Prom View Farm. Mieliśmy cały domek dla siebie. Dwie sypialnie, salon, kuchnia i grill na porchu. Cena za dobę to 50$/os. (przy 5os.). Za cały domek zapłaciliśmy 250$.

 

Co polecam zobaczyć kiedy mamy tylko dwa dni:

  • Mt Oberon – aby dostać się na szczyt można wyruszyć piechotą z Tidal River lub podjechać busem. Z parkingu dla busa na szczyt mamy około 45min marszu. Widok ze szczytu jest niesamowity. Zdecydowanie warto się napocić.
  • Squeaky Beach – sueaky bo piszczy jak się po niej chodzi, ale zasadniczo nie ma się czym podniecać bo w Polsce prawie każda plaża tak ma 😀 Nie można jej jednak odmówić uroku. Co ciekawe na plaży znajdziemy formacje skalne przypominające nieco te na Malediwach. Więc jak chcecie wkręcić znajomych (tych co oczywiście wiedzą o co cho) to to jest dobre miejsce na selfie 😀

    Squeaky beach

  • Lilly Pilly Gully Walk – to pętla prowadząca przez wiecznie zielony las. Trasa jest przyjemna bo idziemy ciągle po płaskim, a po pewnym czasie wchodzimy na drewniane kładki rozciągnięte nad strumieniami. Jeśli będziemy cicho to może uda się zobaczyć jakieś zwierzaki, a jeśli nie to …

  • Prom Wildlife Walk – z pewnością wynagrodzi wam wszystko. Tutaj zwierzaków jest tyle, że można się o nie potknąć. Nie żyją tutaj może dziko, bo są częścią programu badawczego, ale mimo wszystko nie są w klatkach tylko biegają dookoła nas. Kangury, emu, walabie, wombaty (tych akurat nie było widać).

    wilson-prom

Australia (Victoria): Great Ocean Road – opcja 2-dniowa

Australia (Victoria): Great Ocean Road – opcja 2-dniowa

Great Ocean Road

Great Ocean Road, w skrócie GOR to jedna z 10 najpiękniejszych tras widokowych Świata. Podobno. Czy faktycznie? To kwestia gustu. Jednak jasnym jest, że  uroku nie można jej odmówić.

GOR ma mniej więcej 243 km i ciągnie się od Torquay do Warrnambool w stanie Wiktoria.

Nie wiem czy wiecie, ale budowa tej widokowej trasy wiąże się z dosyć trudnym momentem w historii. Great Ocean Road jest największym na świecie pomnikiem ofiar wojny. Droga została zbudowana po I wojnie światowej przez żołnierzy, którzy wrócili z wojny. W hołdzie ich poległym kolegom. Budowa zajęła 16 lat.

Od Melbourne oddalona jest o około 100 km, więc spokojnie można zrobić sobie wypad na weekend, ale GOR to nie tylko 12 Apostołów, więc dobrze jak macie nieco więcej czasu. My mieliśmy tylko dwa dni więc opisze wam to co w tym czasie zdążyliśmy zobaczyć.

Torquey (Bells Beach)

Bells Beach to jedna z kilku plaż surferów na GOR. Jest ogromna, z jasnym i miękkim piaskiem.

Great Ocean Road Chocolatiere

Trafiliśmy na to miejsce przypadkiem. Po prostu zobaczyliśmy znak przy drodze i postanowiliśmy skręcić. I dobrze, bo to był jeden z najlepszych punktów programu :D, który był totalnie spontaniczny. Głupio się przyznać, ale była to jednak z najgorzej zaplanowanych wycieczek. Właściwie w ogóle nie była zaplanowana. Noclegu szukaliśmy będąc w drodze, a z atrakcji znaliśmy tylko 12 Apostołów i las deszczowy o którym wspominał Joachim na prelekcji.

Wracając do powyższego przybytku. To miejsce niezwykłe. Fabryka czekolady z darmową (!!!) degustacją. Mnie osobiście aż głowa bolała od ilości czekolady. Wszystko było czekoladowe. Czekoladowe wombaty, kangury, jajeczka wielkanocne. Czekolada na kilogramy i na metry. Można też było spróbować czekolad z lokalnymi przyprawami. I to akurat fajne nie było bo były niezwykle ohydne. A co jak co, ale ja się na czekoladzie znam jak mało kto 😀

Jeśli będziecie w pobliżu koniecznie musicie tu zajrzeć.

Anglesea

Kolejna plaża surferów. Woda nie była zbyt ciepła, ale czego się spodziewać po oceanie. Mimo wszystko zaliczyłam tam pierwszą i jedyną kąpiel w oceanie, w stanie Victoria. Co ciekawe był weekend a tłumów nie było. Nie ma też tu czegoś takiego jak parawany. A ja tam lubię parawany i zawsze będę na plaże z takim chodzić 😀

Split Point

Miejsce ciekawe z względu na latarnie morską i widok na skaliste wybrzeże. Na latarnie nie weszłam bo kosztowało to 10$, a widok z dołu był równie porywający. Nieopodal jest też przyjemna kawiarenka, przypominająca nieco chatę rybacką.

Oficjalny początek trasy

Nagle bez ostrzeżenia pojawiła nam się przed oczami brama wyjęta niczym z Flinstonów. Wygląda nieco zabawnie, ale chyba pasuje do tego miejsca. Trochę się tylko gryzie z pomnikiem pracujących weteranów tuż obok, ale … to Australia. Na wzgórzu przysiadł niczym ptak na krzaczku ogromny szklany dom.

Great Otway National Park

Moje drugie ulubione miejsce na trasie. Zachwycający las deszczowy. Czułam się w nim jak w dżungli. Niczym w powieściach Kiplinga. Tam było dziko i tam było pięknie. A szczególnie kiedy skończył się asfalt zrobiło się naprawdę przyjemnie. Jak na prawdziwe wyprawie, a nie wycieczce dla emerytowanych Niemców. Jeszcze ciekawiej było kiedy zgubiliśmy szlak szukając wodospadu i przedzieraliśmy się przez dzikie ostępy zupełnie poza ścieżką. Taką przygodę mieliśmy w lesie Californian Redwoods, z sekwojami wielkimi jak wieżowce.

To co warto tu zobaczyć to wodospady. Ja dotarłam do Houptoun Falls, ale jest jeszcze kilka innych. Ciekawym miejscem jest Lake Elizabeth. Trekking nie jest ciężki. Idzie się około 40 min przez gęsty las, by u celu znaleźć tajemnicze jezioro rodem z King Konga. A jak masz szczęście to możesz spotkać dziobaka.

12 Apostołów

Do 12 Apostołów zajechaliśmy o zachodzie Słońca. Widok był oszałamiający i chyba dy teraz nie mogę uwierzyć, że naprawdę tam byłam. Generalnie ciągle do mnie nie dociera, że jestem w Australii. Chyba dopiero to poczuje jak wrócę do Polski. Ot taki paradoks. W każdym razie warto trafić tam właśnie o takiej porze. Pogoda też dopisał, bo zazwyczaj niestety jest brzydko. Kiedy słońce zachodziło siedziałam na skale wysuniętej daleko w ocean, już poza barierkami ochronnymi dla turystów, ale kto by się tym przejmował. Siedziałam i patrzyłam na zachodzące Słońce wiedząc, że właśnie pojawia się na drugiej półkuli i że w odległym teraz domu w moim kochanym Poznaniu zaraz rozpocznie się nowy dzień. To nieco surrealistyczne uczucie. Być tak daleko. Często słyszę ostatnio, że “Świat stał się taki mały”. Nie stał się mały. Stał się jedynie łatwo dostępny, ale ciągle jest ogromny, a mnie cały czas dzieli od domu 16 000 km. To w najlepszym razie doba w samolocie.

Wracając do Apostołów. Czy jest ich 12? Nie. Kilka już poddało się erozji. Czemu 12 Apostołów? Taki zabieg marketingowy. Była Maciora i świnki, ale kto by się chciał z Maciorą fotografować? 😀

Port Cambell

Tu nocowaliśmy w świetnym hostelu. Na prawdę mogę polecić. Pokój 4 osobowy. Łazienki na korytarzu, duża kuchnia, możliwość zamówienia pizzy i piwa, a rano naleśników.  Bardzo czysto i cicho. A to wszystko za 40$/os, a do tego blisko do plaży i kolejnych tras spacerowych po buszu.

London Bridge

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze w kilku miejscach. Miedzy innymi na dzikiej plaży, ukrytej między skałami z ogromną formacją London Bridge. Na tej plaży można też spotkać pingwiny, oraz szczury. Mi trafiły się oba 🙂

Cape Otway

Chcesz zobaczyć koale w naturze? To najlepsze miejsce. Tak słyszałam. I nie zawiodłam się. Widziałam aż 3. Nie trudne je przegapić bo pod drzewem z koalą zawsze zobaczysz gromadkę ludzi z aparatami, wzdychających od ochów i achów. Cape Otway to półwysep z latarnią morską. Jednak aby zobaczyć samą latarnie trzeba zapłacić 40$. Za tą cenę wchodzimy na teren całego kompleks z mini zoo, sklepikami z pamiatkami, placem zabaw i innym badziewiem, które do niczego nie jest potrzebne, jak tylko do robienia kasy na turystach. Dlatego tę atrakcje też sobie odpuściliśmy.

Prywatny przewodnik

Jeśli marzy Ci się wyjazd do Australii, chciał/a byś zobaczyć wszystkie te piękne miejsca, pogłaskać koalę, spróbować lokalnych win, ale nie wiesz jak zaplanować taki wyjazd – napisz do mnie.

Jestem przewodnikiem z kilkuletnim doświadczeniem. Pracowałam m.in. dla Itaki i Rainbow. Z chęcią przygotuję ci wstępny (a potem i końcowy) plan podróży, pomogę znaleźć tanie loty oraz doradzę jak zorganizować wizę, tranzyty i transport po kraju.

Chętnie również będę twoim przewodnikiem, tu na miejscu – jeśli nie czujesz się na siłach na samotne zwiedzanie 🙂

Napisz do mnie na monika.kaczmarek07@gmail.com lub przez Facebook

Islandia 2016 Road Trip

Islandia 2016 Road Trip

Intro.

Nie wiem czy jest sens marnować miejsce na kolejne wywody w stylu: jak się tam dostać? co zabrać? gdzie jeść? Ten kto wybiera się na Islandię, myślę, że ma głowę na karku i wie, gdzie jedzie ?

Na wielu innych blogach znajdziecie już całe poradniki. Polecam szczególnie Bite of Iceland Przepiękne zdjęcia i inspirujące teksty o mało znanych faktach z życia Islandczyków. Ale przede wszystkim znajdziecie tu informacje o ciekawych miejscach oraz praktyczny poradnik “Jak tanio Podróżować po Islandii”.

Pokrótce jednak streszczę jak wyglądały nasze przygotowania, gdyż Islandia to jednak nie taki łatwy temat.

Samolot

Najważniejsza sprawa to jak się dostać na Islandię. W końcu to dość daleko. Najlepszym wyjściem jest więc samolot. A ceny różnią się czasami dość znacznie. Osobiście sprawdzałam loty przez dwa miesiące i najlepsze ceny na wrzesień były w czerwcu. Można było wówczas kupić bilet za niecałe 600 zł w dwie strony. Ale niech nas nie zmyli ta niska cena. Tanie linie lotnicze jak WizzAir czy WOW Air doliczają dodatkowe opłaty za niemal wszystko (za miejsce w samolocie, za odprawę na lotnisku, itp). Oczywiście zapłacić tez trzeba za bagaż rejestrowany (ale to raczej nikogo nie dziwi). Tu różnice też mogą być znaczne. Dlatego warto sprawdzić u kilku przewoźników.

Ostatecznie kupiliśmy bilet na WizzAir z wylotem z Gdańska. Cena takiego biletu (razem z wszystkimi dodatkowymi opłatami): 1024 zł

Auto

Wypożyczenie auta to bardzo ważna sprawa. Warto sprawdzić ceny na kilku stronach. Ja polecam taniwynajemaut.pl Wypożyczając auto musimy zwrócić uwagę na kilka ważnych szczegółów:

  • ubezpieczenie (ważne, żeby było kompleksowe = auto szyby !!!, kradzież, uszkodzenia lakieru!!!) Dlaczego to jest tak ważne? Bo jazda po Islandii to jazda po szutrze, kamieniach i tym podobnych. Dlatego ubezpieczenie szyb to podstawa (zobaczycie, jak inni kierowcy będą wam strzelać kamieniami spod kół. My dostaliśmy kilka razy). Tak samo z ubezpieczeniem na odpryski lakieru. To niemal nieuniknione, bo nawet główna trasa nr 1 zamienia się momentami w drogę szutrową.
  • 2 WD czy 4WD? – No najpierw trzeba wiedzieć co to znaczy. Otóż chodzi o napęd. Na cztery koła przyda wam się jeśli planujecie wjazd w interior (ale taki naprawdę interior). Na większości tras 2WD spokojnie dałby radę. My mieliśmy wprawdzie 4WD, ale nawet na drogach offroadowych nie był nam potrzebny. A cena takiego auta jest dwukrotnie wyższa!!!
  • Umowa – spisywana jest po angielski, a najważniejsze zapisy są zazwyczaj małym druczkiem. Dlatego umowę powinna podpisywać osoba znająca angielski!!! Może się tak zdarzyć, że ubezpieczyciel będzie chciał obciążyć wasze konto na czas wypożyczenia samochodu. Są to zazwyczaj duże kwoty i niedoczytane tworzą problemy.
  • Kierowca – to kolejna ważna sprawa. Pamiętajcie, że osoba wypożyczająca auto jest jednocześnie pierwszym kierowcą, a za każdego kolejnego trzeba dopłacić.
  • Odpowiedzialność – pamiętajcie, że drogi na Islandii choć są w bardzo dobrym stanie, nie należą do najłatwiejszych (deszcze, silne podmuchy wiatru, brak pobocza, pagórkowate tereny, góry, szutry, itp.). Dlatego jeśli nie czujecie się na siłach – nie pchajcie się za kierownicę. Chodzi nie tylko o was, ale o zdrowie i życie pozostałych pasażerów. Rozsądek first!

Bagaż

WizzAir ma limit 23 kg bagażu rejestrowanego. Spakowaliśmy się na styk, zabierając sporo ciepłych ubrań i jedzenie na pierwsze 3 dni. Ponoć na Islandię nie można wwozić suszonej kiełbasy, kabanosów, itp. Można! ? A przynajmniej mi się udało. W końcu: wyprawa bez kabanosów, to nie wyprawa. Co zabrałam lub czego nie zabrałam,a by się przydało:

  • polar x2 (jeden zupełnie wystarczy)
  • wełniany sweter x1
  • bielizna termiczna x1 (spodnia, koszulka)
  • bielizna (zapas skarpetek to podstawa)
  • grube skarpetki (do spania)
  • koszulki x3
  • spodnie dresowe x2
  • zwykłe spodnie x1
  • traper x1
  • buty zimowe  (nie przydały się)
  • kurtka zimowa
  • buff
  • czapka
  • rękawiczki
  • pidżama ??? (pod namiot zupełnie nie przydatna, ale w hostelu była OK)
  • ręcznik
  • klapki
  • strój kąpielowy !!! (kąpiele w gorących rzekach i źródłach)

Z ciuchów to tyle i tyle zupełnie wystarczy na 10 dni. Inne rzeczy:

  • palnik gazowy !!!
  • sztućce (ja mam takie składane 4 w 1)
  • garnek (bez niego nawet wody nie podgrzejecie na zupkę chińską ? )
  • kubek
  • talerzyki lub miseczki (do zupek)
  • zapałki
  • gąbka do naczyń
  • latarka
  • przejściówka do zapalniczki samochodowej !!!
  • ładowarka do kamery i telefonu
  • karty pamięci
  • przewodnik
  • dobra mapa (najlepiej wodoodporna)
  • namiot
  • plandeka !!! (nieoceniona, jeśli macie namiot za 100 zł)
  • linka (do przywiązania plandeki)
  • koce ratunkowe (8 zł w aptece, a może uratować życie)

Garść praktycznego info

Butli gazowej na pokład samolotu nie zabierzecie. Można je kupić „ponoć” na każdej stacji. No, nie do końca. W Keflaviku na żadnej stacji nie kupicie butli. Warto szukać w sklepach sieci BYKO  63°59’57.6″N 22°32’48.6″W   (takie nasze Castoramy). Dalej już jest nieco prościej i faktycznie na stacjach pojawiają się butle. My na wszelki wypadek kupiliśmy od razu 4 małe butle (i tyle nam wystarczyło, przy codziennym gotowaniu rano i wieczorem wody na herbatę i zupki, a w ciągu dnia jakiś gulaszy).

Wymiana pieniędzy na euro to kiepski pomysł. Oczywiście prawie wszędzie przyjmą euro, a wydadzą w koronach islandzkich. Ale praktyczniej jest po prostu płacić kartą. Debetowa również daję radę. To mit, że tylko kredytową można płacić. Ale, żeby nie było rozczarowania lepiej udać się do swojego banku i jeszcze dopytać.

Nocowanie na dziko jest możliwe. My tak spaliśmy większość czasu (2 razy w hostelu). Wszyscy rozpisują się o tych płotach, które są wszędzie. Prawda,  jest ich sporo, ale tylko na południu. Niemniej mało kto mówi o innym problemie. znacznie dla nas poważniejszym. Brak drzew.  Na Islandii nie ma drzew, a co za tym idzie ciężko jest się schować (nie przed kimś, ale na przykład przed wiatrem). To też inny problem. Toaleta ? nie ma za czym się schować.  Nam znalezienie dobrego miejsca zajmowało zwykle koło godziny. Spaliśmy w zagłębieniach, na gnojowisku, za jakimś wałem z ziemi, na fiordzie (ale to akurat było głupie, bo nas prawie zdmuchnęło). Kolejna sprawa to podłoże. Niemal wszędzie albo kamieniste albo podmokłe. My mieliśmy koce ratunkowe, które rozkładaliśmy na spodzie namiotu, więc było całkiem przyjemnie. ?

Godziny działania sklepów i stacji, a także innych punktów usługowych są na Islandii cudowne. Szanuje się tam pracownika i dlatego sklepy czynne są zwykle od 9 do 19, a w weekendy od 10 – 18, a czasem nawet do 14:00. Stacje paliw są samoobsługowe. Wkładamy kartę do automatu i tyle. Nie ma za to sklepów typu Żabka, czynnych cała dobę. Jest sieć Bonus, najtańsza. Są też sklepy Netto (nieco droższe). Wszystko czynne max do 19:00. W dużych miastach (jak Akureyri, Rejkiavik) dłużej są czynne kawiarnie i puby (ale też bez szału. W Akureyri ok. 22 barman zerkał na nas czy aby nie chcemy już wyjść).

Trasa

Nie ma większego sensu rozpisywać się dokładnie jak jechaliśmy, bo każdy z was przygotuje sobie z pewnością swoją unikatową trasę i z pewnością na miejscu zostanie ona poddana próbie i zmodyfikowana kilkukrotnie (jak  w naszym przepadku, kiedy na drodze po porostu coś nas zaciekawiło i zboczyliśmy z drogi).

To co ciekawego można zobaczyć w regionie znajdziecie na zdjęciach (oczywiście to tylko części atrakcji, bo po przylocie zatrzymywaliśmy się co 5 minut na fotkę, ponieważ wszystko było fascynujące i takie inne).

A jeśli zdjęcia wam nie wystarczą, to zapraszam na film z wyprawy.

Półwysep Reykianes

Pierwszego dnia po przylocie nocowaliśmy w Gardur na polu namiotowym, za 7 euro od osoby, ale mieliśmy do dyspozycji kuchnię na powietrzu i toalety z ciepłą wodą i ogrzewaniem. Nie był to najlepszy wybór, bo od oceanu bardzo ciągnęło i nieco zmarzliśmy.

Drugiego dnia przejechaliśmy cały półwysep trasą nr 45 oraz 425 i dalej 427, odbijając po drodze na Blue Lagoon i jezioro Kleifarvatn. Warto tu podjechać, bo przed samym jeziorem są tereny geotermalne ze śmierdzącym wyziewami 🙂 Na półwyspie warto też odwiedzić most łączący dwie płyty tektoniczne. Euroazjatycką i północnoamerykańską. Dla miłośników geografii i geologii takich, jak ja jest to niesamowite przeżycie.

Þingvellir

Następnie pojechaliśmy do PN Þingvellir (trasa 427, 38, 1, 35, 36) po drodze mijając zielone tereny porośnięte nieznanymi mi krzakami, w których kryły się prześliczne domki letniskowe, a na horyzoncie wyłaniały się księżycowe góry o kopulastych szczytach. Widoki są przepiękne, a sam Park robi wrażenie. Również pod względem infrastruktury turystycznej. W Parku zobaczycie przedłużenie tych samych płyt tektonicznych (no, raczej) co w okolicach Keflaviku, z tym że w dużo większej skali. Do tego piękne wodospady i ścieżki skryte wśród krzewów, a wszystko w otoczeniu jeziora o niespotykanej wręcz przejrzystości. Z Parku Narodowego ruszyliśmy w kierunku Geysira. Osobiście uważam, że tereny między PN, a Heklą (czyli wszystko co rozciąga się od Geysira i Gulfoss na południe) to jedne z najpiękniejszych miejsc na Islandii. Jest tam tak zielono i soczyście,  a dodatkowo wszędzie są konie i pastwiska. Klimat też jest tu przyjemny. Nie wieje.

Islandia Południowa

Południe wyspy to wodospady, ostre krawędzie gór, fale oceanu, wulkany i lodowce. Wszystko monumentalne. Po nieudanej próbie objechania Hekli (tylko dla auto-olbrzymów) wróciliśmy na drogę nr 1, a tam atrakcje niemal układają się jak na tacy. Jedna za drugą. Wystarczy kawałek zjechać z drogi na parking, przejść 200 m i już jesteśmy pod wodospadem. Lub za, lub nad, lub obok. Z każdej strony wodospadu. Z pewnością trzeba zobaczyć wulkan Hekla i Eyjafjallajökull, wodospady: Seljalandsfoss, Gljúfrafoss (to ten nieco dalej, do którego wchodzi się albo po łańcuchach, albo przez wąski przesmyk, po kamieniach w strumyku), Skógafoss (ten to dopiero olbrzym. Wejście na sam szczyt zajmuje chwilkę. Warto włączyć Endomondo :D). Kolejnym ciekawym miejscem są czarne plaże. Jest ich kilka, a my jedną prawie byśmy przeoczyli. Pierwsza to Reynisfjara (najlepszy widok jest jadąc droga 218 do samego końca, ale można też na nią zejść wjeżdżając drogą 215), drugą widać po wjechaniu pod latarnię Dyrhólaey Arch, a trzecia to taka najbardziej dzika w miasteczku Vik i Myrdal. Dalej naszym oczom ukazały się ogromne jęzory lodowcowe, co mnie osobiście wprawiło w osłupienie i zachwyt. Pod koniec dnia zajechaliśmy do Hofn gdzie w portowym pubie wypiliśmy piwo. Za oknem szalała wichura, lało jak z cebra, a my siedzieliśmy w ciepłym pubie patrząc przez małe okno w nadziei na poprawę pogody.

Fiordy wschodnie

Pogoda się nie poprawiła i tak po nocy na fiordzie (której nikomu nie polecam, chociaż widok rano był nieziemski) ruszyliśmy w kierunku Egilsstaðir. Większość czasu chmury wisiały tak nisko, że nic oprócz kawałka gór i czerni oceanu nie było widać. To też nie robiliśmy postojów i niemal całe fiordy przejechaliśmy na „jednym wdechu”. Wydarzyło się tam jednak coś niezwykłego. Pierwszy raz w życiu widziałam dzikiego renifera. Stał sobie ot tak na zboczu góry.

Mimo fatalnej widoczności warto było jechać tą malowniczą trasą. Wierzę, że przy sprzyjającej pogodzie widoki muszą być oszałamiające. Więc nie zniechęcajcie się i jeśli macie czas i pieniądze (bo to sporo dodatkowych kilometrów) to wybierzcie się na fiordy wschodnie.

Islandia Północno – Wschodnia

Jednym z miejsc, które koniecznie chciałam zobaczyć było Seyðisfjörður, ponieważ na drodze nr 93 do tej właśnie miejscowości kręcono scenę „longbordową” z Waltera Mitty. To jedno z najładniejszych miasteczek jakie widziałam. Urokliwe, z kolorowymi domkami i ogromnym promem w porcie, który wydaje się nieco nierzeczywisty na tle tych drewnianych domeczków. Głową atrakcją jest błękitny kościół. Na mnie jednak ogromne wrażenie zrobiło otoczenie. Miasto leży na samym końcu fiordu, w dolinie, przez którą prowadzi kręta i jedyna droga. W Kaffi Lara przy „deptaku” zjedliśmy hamburgera z islandzkiej wołowiny. I był to chyba najlepszy hamburger jakiego jadłam (fot.). Ta część Islandii to także jedyny las na wyspie, wodospady i księżycowy krajobraz pól lawowych. Wioska, którą polecam wam odwiedzić to Möðrudalur, najwyżej położona wioska na Islandii. Okolica jest niezwykle malownicza, a kawiarnia jest wręcz bajkowa. Poczułam się tam jak u dawno niewidzianej babci. Było ciepło i przytulnie. I tam właśnie kupiłam ręcznie robione rękawiczki z owczej wełny, bo te w sklepach z pamiątkami są z maszynowej produkcji (i są 4 razy tańsze).

Okolice jeziora Myvatan to również krajobraz księżycowy, z pseudo kraterami, wyziewami, bulgoczącymi błotkami i gorącymi źródłami (kąpiel w Myvatn Nature Baths to koszt ok. 120 zł, ale możesz siedzieć do woli).

Akureyri

To miasto mnie urzekło. Atmosfera jest nieco senna, jak wszędzie zasadniczo. Ale mamy tu przytulne knajpki i kawiarnie z pysznymi ciastami i regionalnymi piwami. Główna ulica nie jest zbyt długa, ale każdy znajdzie tu coś dla siebie. W Akureyri nocowaliśmy w hostelu (AkurInn GuestHouse, 115 zł/os. w pokoju 4-osobowym. Bardzo fajne miejsce w dobrej cenie i lokalizacji), bo wszystko już mieliśmy mokre po kliku dniach w deszczu. W mieście wart zobaczenia jest ogród botaniczny, który ma tam rację bytu ze względu na panujący mikroklimat (i faktycznie w okolicy było nad wyraz ciepło). Na głównej ulicy weszliśmy do pubu Götubarinn, niepozorny zielony domek skrywający sporą kamienną piwnicę z fortepianem. Ale najlepsza była muzyka. Hity z lat młodości :P.

Islandia Północna

Islandia Północna to tajemnicza kraina o zróżnicowanym krajobrazie. Od przepastnych plaż na okolonych skałami wybrzeżach, przez rozległe doliny górskie z rwącymi rzekami, po odległe, wietrzne półwyspy, które zamieszkują najwytrwalsi. Tu docierają nieliczni, bo to daleko, bo nie ma tu “znanych atrakcji” co kawałek. Jest za to inaczej. Dziko. Nie ma tylu turystów, przepychających się Azjatów z aparatami. Jest cicho (tylko wiatr dmie, aż głowę urywa), zwyczajne. Tu toczy się prawdziwe życie Islandczyków. Tu można to poczuć.

Chyba najbardziej warto zjawić się w Glaumbær. Są tu dobrze zachowane domki torfowe z pięknym widokiem na dolinę. Wszyscy też z pewnością będą chcieli zobaczyć Trolla zamienionego w skałę, ale szczerze mówiąc to tylko skała, więc jeśli chcecie jechać taki kawał tylko dla zdjęcia tej skały to osobiście uważam, że nie warto. Ale jeśli po drodze zajedziecie do Glaumbær czy do Sauðárkrókur to już inna sprawa 🙂

Półwysep Snæfellsnes

Półwysep Snæfellsnes znalazł się na naszej liście ze względu na górę Kirkjufell. Ponoć najpiękniejszą górę Islandii. Niestety cały półwysep skąpany była w deszczu. Zdjęcia wyszły kiepskie, bo chmury były nisko zawieszone. Przejechaliśmy Snæfellsnes trasa 54, a następnie 574 przez  Snæfellsjökull National Park, gdzie wjechaliśmy w pobliże lodowca. Warte zobaczenia są miasteczka Stykkishólmur z modernistycznym kościołem Stykkisholmskirkja (przed miastem można wejść na szczyt Helgafell. Koniecznie nic nie mówiąc podczas wspinaczki oraz nie obracając się za siebie. Wówczas na szczycie można pomyśleć 3 życzenia, które rzekomo się spełnią) oraz Grundarfjörður, w którym władze oddały kilka działek Elfom. Zachodni kraniec półwyspu porośnięty jest niemal cały mchem. Króluje tu krajobraz księżycowy z polami lawowymi i kopulastymi wzniesieniami. Na wybrzeżu spotkać można liczne gatunki ptaków

Reykjavik kojarzy nam się głownie z kościołem Hallgrimskirkja. Ale Reykjavik to również kameralne uliczki, kolorowe domy, ciekawa architektura, główny deptak Hverfisgata z  licznymi sklepikami i kawiarenkami. miłośnicy designu i nowoczesnej architektury zakochają się w Harpa Concert Hall and Conference Centre, przepięknej sali koncertowej, całej ze szkła. Będąc w stolicy warto też spróbować lokalnego jedzenia. Dla odważnych zgniły rekin (nawet niedrogo, 500Kr za kawałek), dla mniej odważnych tradycyjne potrawy kuchni islandzkiej, czyli głownie ryby. My znaleźliśmy wspaniałe miejsce gdzie za 2000Kr mogliśmy jeść do woli i dokładać sobie tyle razy ile chcieliśmy. Do tego woda cytrynowa, a to wszystko w miłej atmosferze jaką tworzyła przemiła Azjatka prowadząca tę knajpkę w samym porcie. Jedzenie było wyśmienite. Nigdy jeszcze nie jadłam tak dobrych ryb. Były zupełnie inaczej podane. Nie tak jak u nas – ociekające tłuszczem i panierką, ale w sosach, lub jako puree, albo rybne pulpeciki. Mniam. Polecam Sjávarbarinn. Mimo, że w stolicy byliśmy ponad 7h skupiliśmy się na pamiątkach i samym centrum. Gównie też dlatego, że korzystaliśmy z siły własnych nóg co nieco nas ograniczało. Nie zwiedziliśmy więc nawet 2% miasta, które naprawdę zachwyca. Warto poświęcić mu nieco więcej czasu.