Tunezja – kraj piaszczystych plaż, luksusowych kurortów i kolorowych medyn.

Tunezja – kraj piaszczystych plaż, luksusowych kurortów i kolorowych medyn.

Tunezja - tytułem wstępu

Tunezja jest to specyficzny kraj, w którym trudno nie odnieść wrażenia, iż potwierdzają się wszystkie zasłyszane o nim wcześniej stereotypy – co nie znaczy oczywiście, że są to stereotypy złe. Jeżeli chcecie się wybrać do Tunezji, być może nieco pomoże Wam ten skromny przewodnik-relacja z wycieczki którą odbyłem w sierpniu 2008 roku w okolice miasta Susa. Należy wziąć małą poprawkę na fakt, iż wyjazd ten odbył się przed znaną już wszystkim polityczną rewolucją w Tunezji, oraz iż w gruncie rzeczy był typowy wyjazd wypoczynkowy „do hotelu”, jednak mimo tego niezbyt ambitnego celu i formuły podróży udało mi się sporo rzeczy zauważyć oraz podpatrzyć. A więc – jak z tą Tunezją?

Jak w życiu i na filmach, ludzie zawsze mając wybór, najpierw chcą wysłuchać wiadomości złych. A więc zacznijmy od, może nie „minusów”, ale od rzeczy na które „trzeba się przygotować”.

Po pierwsze

(I chyba najdziwniejsze) – dziwny zapach. Tak, to dziwne, ale w Tunezji po prostu… jakoś dziwnie pachnie 😀 Jest to fakt o którym najpierw przekonałem się na własnej skórze, a potem o dziwo usłyszałem/przeczytałem od innych. Zapach ten nie jest jakimś przelotnym nieprzyjemnym zapachem, który wynika z tego, że np. kraj mógłby mieć problemy z kanalizacją, bezpiecznym przechowywaniem odpadów czy jeszcze czegoś innego, to po prostu dziwna woń, która sprawia wrażenie, jak gdyby w środku upalnego lata wejść nagle do niewietrzonego przez kilka dni samochodu. To parny, duszny zapach parującej ziemi zmieszanej trochę z …hmm no dobra, cały akapit unikałem tego stwierdzenia, ale jakby z sierścią czy wybiegiem dla kóz czy koni xD xD xD Ok, jak już to już 😀 Moim pierwszym odruchem po postawieniu nogi w drzwiach wyjściowych samolotu był grymas na twarzy i myśl „śmierdzi tu bąkiem, tudzież mokrym koniem” xD

Po drugie

Jest to państwo, którego całe życie skupia się wokół wybrzeża, plaż i hoteli. Jednego z dni chcieliśmy zrobić mały rekonesans poza hotel i dzięki temu dowiedzieliśmy się dwóch, w zasadzie trzech rzeczy 1) Od razu za murami hotelu, odgrodzeni od wody kilkoma piętrami długiego hotelu, temperatura odczuwalna wzrastała o co najmniej 10C’. Byliśmy w szoku, że 200 metrów dalej od wody czuliśmy się, jakbyśmy spadli do jednego kręgu piekła głębiej. Spalona na popiół, czerwona wrząca ziemia parowała powodując, że żar atakował już z każdej strony. W życiu nie czułem takiego gorąca z wyjątkiem fińskiej sauny. 2) Już za samymi murami hotelu krajobraz był, w dużym skrócie, godnym kandydatem do zagrania w trailerze do Mad Maxa. Jedna spękana, dojazdowa droga, na horyzoncie żywego ducha czy też budynku, za to kilka porzuconych wraków, kamienie, piach i krzaki cierniowe 🙂 Po małym wyjrzeniu za róg napotkaliśmy stację benzynową w której strasznie namawiano mnie na kupno koszuli reprezentacji Argentyny Messi’ego i tutaj właśnie rzecz trzecia, lecz na następny akapit 🙂

Medyna w Tunisie

Medyna w Tunisie

Medyna w Tunisie

Medyna w Tunisie

Zostawiajcie napiwek świadomie w widocznym miejscu – zresztą, kto nie dałby małego dinara za tak zwinięte majtki? 🙂

Po trzecie

– I czego w sumie można się było domyślić – targowanie się. Sprzedawca zrobi wszystko, żeby przedstawić ci wszystkie argumenty za tym, abyś coś kupił. Oczywiście po pierwsze, najpierw wywali cenę z czapy, by pod koniec w geście ostatniej szansy zaoferować cenę nawet o 50-60% tańszą. Sytuację taką miałem w stolicy, Tunisie, gdzie na terenie tamtejszej medyny, (czyli starej arabskiej dzielnicy-bazarze), pewien pan usiłując sprzedać wątpliwej jakości okulary przeciwsłoneczne z nalepką adidas, zaczął pewnie i zachęcająco od ceny 100 dolarów(!), by po 1,5-2 minutach odmów i prób ignorowania, z desperackim uśmiechem rzucić propozycją brzmiącą mniej więcej „OK, 1 DOLAR!” 😀 Inna rzecz miała miejsce w pobliżu słynnego muzeum Bardo, w którym nota bene doszło w zeszłym roku do ataków terrorystycznych… Kupując do przekąszenia jakiś batonik, tudzież dwie malutkie paczki ciastek nie miałem odliczonej sumy pieniędzy. Najpierw oczywiście musiałem wytargować cenę (na tą i tak napisaną na produkcie xD ) potem dać całe 2 dinary, gdyż nie miałem wymaganych 1,5. Ze zdumieniem stałem kilka sekund patrząc jak sprzedawca wydaje towar, pieniądze odkłada do skarbonki i… i nic. Być może uznał, że to napiwek. Gdy obydwaj już uzmysłowiliśmy sobie, że coś jest nie tak, zapytałem o resztę. Nie chciał jej wydać i po kilkudziesięciu sekundach patowej sytuacji, zamiast dać resztę, dał trzecią paczkę. Dlatego taka rada, nigdy w krajach arabskich nie dajcie więcej pieniędzy niż macie zapłacić, bo macie jak w banku, że prędzej niż oddać resztę dorzucą wam jakąś rzecz, której nie potrzebujecie i która i tak nie jest tyle warta. P.S.Sama Medyna w Tunisie jest bardzo ładna, a oficjalnie wpisana na listę UNESCO 🙂

Po czwarte

Kolejną rzeczą i ciekawym odnotowania jest fakt, iż już na samym początku opiekunka wycieczki opowiadając nam o warunkach pracy, wynagrodzeniach i płacach w Tunezji wręcz prosiła nas o to, abyśmy jeżeli tylko możemy, zostawiali jakiś napiwek, najczęściej paniom sprzątającym pokoje pod naszą nieobecność. Nie pamiętam o jakich (żałośnie niskich oczywiście) kwotach była mowa, ale jestem prawie pewien, że skromny podarek w wysokości jednego dinara musiał być co najmniej 1/4 zarabianych przez personel pieniędzy i nie wiem, czy nawet nie na dzień (!). Stąd wyłania nam się nieco przykra perspektywa, w której my, wypoczywający z Europy turyści jesteśmy wyręczani i obsługiwani przez osoby, które zarabiają mniej, niż kosztuje pierwszy lepszy drink w plażowym barze. I tutaj również pojawia się ogromna porada – również wskazana przez panią opiekun – aby być pewnym tego co zostawiamy w pokojach! Napiwki zazwyczaj zostawiamy w widocznych miejscach np. na łóżku, lecz siłą rzeczy trzeba być absolutnie przygotowanym na to, iż każdy najmniejsza moneta leżąca na wierzchu, na blacie, na pościeli, na podłodze, na szafce, stole czy na zlewie zostanie potraktowana jako napiwek! Zostaliśmy na to ogromnie uczuleni w autokarze przed przyjazdem do hotelu aż do tego stopnia, że pojawiły się także historie o kradzieżach z szafek i to nie tylko pieniędzy, lecz aparatów, biżuterii i innych dobrach… Nie próbuję Was teraz zniechęcić do przyjazdu do Tunezji twierdząc, że “w pokojach kradną”, lecz uczulam, abyście po 1) Pamiętali, że monety czy banknoty odłożone gdzieś teoretycznie w bezpiecznym miejscu (także w szufladzie przy łóżku) mogą być zwyczajnie, (uczulam – nie skradzione), lecz bez złej woli sprzątaczek, sprzątaczy, personelu, potraktowane jako napiwek. Po 2) Wszystkie cenniejsze rzeczy których nie będziecie potrzebowali podczas wyjścia z pokoju – po prostu,  zamykajcie w swoich torbach. 

Wystarczy marudzenia!

Teraz popiszemy o rzeczach naprawdę fajnych 🙂 Po pierwsze: oczywiście plaże i hotele. Osobiście nie zauważyłem czegoś co nazywane jest “arabskim przelicznikiem gwiazdek”, czyli pewnym zaburzeniem proporcji typu “ich 5 gwiazdek to jak nasze dwie”. Niestety nie pamiętam, ile miał ten w którym przebywaliśmy, jednak lista atrakcji i aktywności którymi można było się zająć była według mnie naprawdę długa. Wymieniając z pamięci – na terenie samego hotelu znajdowały się – wewnętrzny basen; coś na wzór kameralnej, bardzo ładnie urządzonej sali koncertowej, bardziej klubo kawiarni z dużymi kanapami, podestem i masywnym fortepianem; na terenie zewnętrznym mały amfiteatr (kilka z jego stopni na 3 zdjęciu w akapicie “po drugie”) w którym w określonych terminach odbywały się okazjonalne przedstawienia; stół do ping ponga; osobny budynek z naprawdę dobrze wyglądającą dyskoteką (duży parkiet, wygodne kanapy, b.dobre oświetlenie i dźwięk), oczywiście basen zewnętrzny zaraz przy hotelu z klimatycznym barem oraz stanowiskiem DJ-a, który puszczał naprawdę przyjemnie bujające i nie przeszkadzające w niczym wakacyjne nuty 🙂 (Moi rodzice oczywiście stwierdzili, że “Wszystko fajnie, ale tę muzykę to by już mogli wyłączyć” – bo hałas oczywiście :D). Każdego wieczoru w granicach godziny 22:00 odbywały się pewnego rodzaju gry i zabawy prowadzone przez rezydentów, poprzedzane zawsze krótkim wstępem przeznaczonym dla dzieci, w którym było trochę teatrzyku i kukiełek jak i mini gier i zabaw. Potem zostawali dorośli i rodzice, i korzystając z wciąż otwartego baru zasiadali do stolików z sokami, shake’ami, kuflami piwa bądź drinkami coli z miejscową wódką-Boca (drinki polecam, piwo nie 😀 ) Było trochę muzyki oraz dużo zabaw angażujących zebraną publiczność, która było widać, że spędza go naprawdę miło i przez większość czasu z uśmiechem na ustach i to wcale nie przez ciągle otwarty bar 😀 Przy recepcji codziennie wisiała rozpiska z zajęciami sportowymi i ofertą na dany dzień, a były to np. fitness z aerobikiem wodnym w jednym z basenów, siatkówka i koszykówka wodna, a na samej plaży znajdowało się boisko do siatkówki plażowej na której o danych godzinach w dane dni rozgrywane były mecze. Można było także skorzystać z dwóch stanowisk oferujących obowiązkową przejażdżkę na kultowym bananie oraz loty na spadochronie za motorówką – tutaj już wiadomo płatne. Po plaży często przechadzali się panowie podobni do swoich nadbałtyckich kolegów po fachu, tyle że nie oferowali oni piwa ani lodów za pomocą zmyślnych rymowanek, a za to mnóstwo pięknych muszli, pereł, kapeluszy z trzciny, kolorowych chust, także butelek wina, niedużych roślin i małych rzeźb z drewna i rękodzieł. Byli także właściciele wielbłądów, którzy za skromną opłatą oferowali zdjęcie ze swoim pupilem. Policjanci na koniach patrolujący plaże też się znaleźli, choć tutaj nie wiem jak ze zdjęciem 😉 Do tego dużo “stanowisk wegetatywnych” z parasolkami z trzciny oraz kawałek betonowego dojścia na samą plażę, po którym raz po raz przechadzali się kelnerzy, którzy donosili drinki i trunki pod sam leżak skwierczącego już petenta 🙂 Co do asfaltowych płyt – na pierwszy rzut oka też wydało mi się to brzydkie, ale po pierwszym kontakcie z wrzącym piaskiem zrozumiałem, że była to rzecz niezbędna i przydatna. Od tamtej pory przechodząc po plaży zawsze galopowałem w podskokach, by tylko stanąć na pół miliona stopni chłodniejszym betonie 🙂 Tak więc trochę pomarudziliśmy o warunkach poza hotelem, ale jeżeli chodzi o spędzanie czasu w nim samym – jeżeli lubicie wyjechać żeby po prostu w końcu się wyleżeć i wynudzić w hotelu i na plaży – nie powinniście być zawiedzeni 😉

Tekst by Adrian Ardjan Michalak
Widziałam dziś szafirowego motyla – jak się mieszka w raju!

Widziałam dziś szafirowego motyla – jak się mieszka w raju!

Widziałam dziś szafirowego motyla idąc wąską dróżką wśród palm. Był sporych rozmiarów. Mniej więcej wielkości mojej dłoni. A błękit jego skrzydeł, niczym z domieszką złota skrzył się w porannym Słońcu. Bardzo podobnego motyla widziałam jakiś rok temu. Kiedy wybrałam się z siostrą do poznańskiej palmiarni, która właśnie otwarła wystawę egzotycznych motyli. Zafascynowały mnie te kolorowe stworzenia. Marzyłam o tropikalnych wyprawach w głąb dżungli i łapaniu motyli w siatkę jak to robiono w XIX i XX wieku. Myślę, że nadal wykorzystuję się tę metodę.

I oto jestem. W moich tropikach. Wiem, że was zaniedbałam. W kolejnych postach spieszę z wyjaśnieniem dlaczego.

A dziś krótko o tym gdzie jestem i jak się ty znalazłam.

Tropikalny raj

Australia wydaje się wam końcem Świata? Port Douglas to koniec końców. W prawdzie jest jeszcze kilka miasteczek na północ od Port Douglas, ale zasadniczo aby się tam dostać trzeba mieć własne auto lub zamówić specjalny busik (nieziemsko drogi).

Port Douglas leży na przylądku York, jednym z najdzikszych rejonów kraju. Mamy tu krokodyle długości 5 metrów, czasem większe; rekiny („tylko 5 odmian gotowych zjeść człowieka” jak usłyszałam – pocieszające); meduzy, które mogą sparaliżować człowieka na resztę życia, kazuary, groźne jedynie w bliskim kontakcie (odradzam selfie), a węże, pająki to już norma. Poza tymi „okropnościami” Port to idylliczne miasteczko z przepiękną 4 milową plażą, jedną główną ulicą, targiem sobotnim i przepięknym kościółkiem.

Jak trafiłam do tego raju i po co właściwie tu jestem.

Powód był tylko jeden. Second year visa. W innym wypadku nie wyjechałam bym na 3 miesiące z Melbourne, ale że postanowiłam przedłużyć moją wizę o kolejny rok muszę być tu gdzie jestem. Dlaczego? Bo Australijczycy sprytnie wymyślili jak obsadzić niechciane przez nich miejsca pracy. I tak wysyłają na daleką północ wszystkich przyjezdnych. Aby dostać upragnioną wizę trzeba pracować minimum 3 miesiące. Polacy są w grupie szczęśliwców, którzy oprócz pracy na farmie mogą podjąć pracę w usługach turystycznych, czyli wszelkiego rodzaju kawiarniach, hotelach, restauracjach. Większość jednak nie ma tego „przywileju” i musi swoje 88 dni wypracować w nieludzkich warunkach. Ponieważ pogoda na północy nie sprzyja pracy na powietrzu. Do wyboru pustynia lub tropiki. Wydawać by się mogło, że tropiki są lepsze, ale nie do końca tak jest. Temperatura w grudniu sięga 35 – 40 stopni, a wilgotność powietrza jest grubo powyżej 80%.

Niemniej 3 grudnia mijają moje 3 miesiące lub jak to się mówi w kręgu backpackersów – 88 days as a slave 😀 Odliczam te dni niczym skazaniec, mimo, że jestem w „raju”, ale w Melbourne zostawiłam znajomych i tam też po 3 miesiącach chcę wrócić i spędzić z nimi Boże Narodzenie. Pierwsze poza domem.

A o wrażeniach z Melbourne poczytasz tutaj. 

Rozczarowanie – w życiu i w podróżowaniu. Jak sobie z tym radzić?

Rozczarowanie – w życiu i w podróżowaniu. Jak sobie z tym radzić?

Intro

Mieszkałam w Melbourne przez ponad rok. Wiem co powiedzą sceptycy i mądrale – Melbourne to nie Australia 😀 A ja się nie kłócę czy to Australia czy nie. Tak czy siak mega daleko od Polski, co czyni to miejsce egzotycznym bez względu jak bardzo nie jest australijskie. A dlaczego o tym piszę? Bo jadąc tak dalego w nieznane mamy oczekiwania, a co za tym idzie może pojawić się rozczarowanie.

Samo miasto opisałam tutaj. Dziś chcę się skupić na zmianach jakie zaszły w mojej głowie.

Nie, nie uciekajcie. To nie będą aż takie pierdoły. Sądzę nawet, że wielu osobom może się to przydać.

Często mamy przecież mętlik w głowie przed zrobieniem czegoś naprawdę trudnego. Nie mówię tylko o podróżach, ale o zmianie pracy, miejsca zamieszkania, czy zakupie domu, itp. Aby ten bajzel poukładać tworzymy jakieś wyobrażenie przyszłego życia i… często przez to się rozczarowujemy. Dlaczego? Bo nie idzie po naszej myśli. Na przykładzie moich przeżyć chciałabym wam pokazać jak można sobie z tym poradzić.

Jak to jest z tym rozczarowaniem?

Skąd tak często pojawia się w nas poczucie niezadowolenia czy rozczarowania? Mam na to swoją teorię i chyba jest całkiem aktualna. Zewsząd bombardowani jesteśmy kolorowymi zdjęciami atrakcyjnych ludzi, pięknych modelek, luksusowych produktów, egzotycznych wyjazdów. Kiedyś zdjęcie kubka z kawą nie robiło by na nikim większego wrażenia. Teraz jest to pewien wyznacznik statusu. Jeszcze jak za kubkiem wystaje jakiś Apple albo ReyBany to już jesteśmy w sidłach luksusu.

Chcemy takiego życia. I nic w tym dziwnego. Ja też chce. Może nie Appla ale zakochana jestem w sielskich krajobrazach i starych chatach. I wierzę, że kiedyś takie życie będę prowadzić.

Ale hola hola. Przeczytaliście uważnie? Bo w ostatnim zdaniu mamy rozwiązanie zagadki. Ja wierzę, że takie będzie moje życie, jak na tych fotografiach i do tego dążę. Ciężko pracując. Ale niestety wiele osób przegląda te wszystkie fotografie, zachwyca się nimi, marzy o takim życiu i … tyle. Nic nie robią. Pozostają na etapie marzeń, nie przechodząc do czynów.

Dlaczego? Bo wygodnie jest pozostawać w sferze marzeń. Również dlatego, że zaczynając realizować marzenia znika cała magiczna otoczka. Proza życia może nas przygnieść. Przykład: chcesz otworzyć kawiarnie. Widzisz siebie w przytulnym wnętrzu z kubkiem kawy, zadowolonych klientów, itp. Super. Ale aby do tego dojść trzeba będzie użerać się z urzędami, budowlańcami, dekoratorami. Czeka nas mnóstwo nieprzespanych nocy i papierkowych spraw. Wiele osób jakby pomija ten etap przygotowań. Z czego rodzi się następnie rozczarowanie.

Inna sprawa to trzeba sobie uświadomić, że to co nam “wciskają” blogerzy (również ja wam to robię na Insta) to nie do końca prawda. Życie nie składa się tylko z podróży, picia kawy na tarasie i czytania książek przy kominku. To, że wy oglądacie teraz zdjęcia z Australii to wynik mojej ciężkiej pracy w korporacji w Polsce, a teraz ciężkiej pracy tu na miejscu.

Ale oczywiście ja również wpadłam w sidła rozczarowania, bo to mój pierwszy taki duży wyjazd i także wiązałam z nim pewne nadzieje oglądając i czytając blogi osób, które już w Australii mieszkały.

Lukrowana wizualizacja przyszłości

Przed przyjazdem starałam się nie robić wielkich planów “jak to będzie”. I to jest najlepsze rozwiązanie, aby się nie rozczarowywać na każdym kroku, ale … jest to bardzo trudne i ciągle nad tym pracuje. Nasze wyobrażenie przyszłości, nawet tej bliskiej wiąże się ściśle z naszymi marzeniami. Dlatego ja widziałam siebie podróżującą camperem po Outbacku, śpiewającą piosenki przy ognisku i przedzierającą się przez dżunglę. Wiedziałam, że z pracą nie będzie łatwo, ale sądziłam, że usiądę przed kompem, będę rozsyłać CV i może uda mi się załapać jakąś fajną pracę. Gdzieś z tyłu głowy myślałam też o doktoracie, albo jakimś programie badawczym, w który mogłabym się zaangażować.

Zderzenie z rzeczywistością

Jak to często bywa nasze plany nie zawsze idą w parze z realnym życiem. Oczywiście usilnie dążymy do ich realizacji. I to nie tak, że nam coś nie wychodzi, czasem po prostu trwa dłużej niż zakładaliśmy. Ja na przykład bardzo byłam podirytowana tym, że pracę znalazłam dopiero po miesiącu. Nie wspominając już o tym, że nie jest to praca marzeń. Zderzenie z rzeczywistością jest tym boleśniejsze im bardziej “polukrujemy” nasze plany. Jeśli będziemy za dużo oczekiwać, możemy rozczarować się podwójnie.

Co robić aby uniknąć rozczarowania w życiu?

Nie oczekiwać! – Im mniej oczekujesz od ludzi, partnera, otoczenia, wakacji tym mniej się rozczarujesz. Oczekujesz, że twój partner będzie pamiętał o kwiatach na urodziny twojej mamy. Klaps. Nie będzie. Trzeba rozmawiać. Wyobrażasz sobie siebie na plaży pod palmą, bo w końcu zapłaciłaś sporo kasy za wakacje. Klaps. Leje, a samolot miał opóźnienie.

Zbyt lukrowane wizualizacje przyszłości – błąd! Plany na przyszłość – OK. Ale musimy je urealnić. Jest to obecnie duży problem ponieważ zalewa nas fala pięknych zdjęć pokazujących wygodne i szczęśliwe życie (kto lubi oglądać brzydotę i smutek?). Instagram, aż pęka w szwach od podróżniczych profili. Ja też je oglądam i nie ukrywam, że dążę do podobnego efektu (biznes jest biznes), ale oglądając te wszystkie zdjęcia trzeba mieć głowę na karku i uświadomić sobie, że to nie jest prawdziwe życie. To tylko kilka chwil. Nikt nie siedzi non stop na wulkanie, ani nie żegluje po rafie.

Małe kroczki – marzysz o podróży autostopem dookoła Świata. Super. Ale jedź najpierw do Kołobrzegu i sprawdź czy ci to odpowiada.

Nie porównuj! Podróże są dla ciebie, sobie masz imponować, nie innym. Jeśli wejście na szczyt wysokości 500 m było dla ciebie wyczynem to ciesz się tym sukcesem. Oczywiście, że inni zdobywają 8-mio tysiączniki, oczywiście, że inni podróżują dalej, szybciej, taniej. I co z tego? Ty podróżujesz po swojemu. Ciesz się tym.

Jak sobie poradzić z rozczarowaniem?

Masz 2 opcje: przeżywać smutek i frustracje, marudzić na swoją “niedolę” lub wyciągnąć wnioski i działać. A wnioski mogą być czasami zaskakujące 🙂 Kolejne rozczarowania uczą nas także pokory, a o ile jesteśmy dość bystrzy to szybko nauczymy się jak urealniać nasze marzenia, tak aby potem życie ich boleśnie nie weryfikowało. Tak tak, boleśnie. Bo nie zawsze to o czym marzymy jest łatwe i przyjemne.

Tak jak chociażby mój wyjazd do Australii. Siedząc w Polsce na kanapie wydaje wam się, że też chcielibyście tu być (też tak czułam) , ale gdybyśmy się zamienili ciekawe ilu z was wróciło by po tygodniu.

Konfrontacja z marzeniami nie zawsze bywa miła, szczególnie jak miało się nieco inne wyobrażenia. Ale każde nawet takie doświadczenie wiele nas uczy o nas samych. Ja dowiedziałam się między innymi czego nie lubię, jacy ludzie mnie denerwują i jakimi chciałabym się otaczać. Negatywne uczucia nie zawsze są złe, bo dają nam informacje, które możemy wykorzystać.

Marzysz o domu na wsi, ale nigdy na wsi nie mieszkałeś. Masz już ten wymarzony dom i okazuje się, że takie życie nie jest dla ciebie. Nie ma w tym nic złego. Przecież jeśli o czymś marzymy to bardzo często znaczy, że tego nie znamy, że chcemy dopiero spróbować, nie ma gwarancji, że nam się to faktycznie spodoba i nie musi. I to jest OK. Jesteśmy rozczarowani, ale już przynajmniej wiemy, czego nie chcemy. To cenna wiedza.

Ilu z was rozczarowało się realizując marzenia?

Czy to znaczy, że wasze marzenia są “złe”?

Nie. Trzeba je tylko bardziej dopasować do siebie.

I tego wam życzę – samych rozwojowych rozczarowań 😀 (jeśli już się jakieś pojawią)

Buziaki Pysiaki :*

Monika

I love Australia so much. 😀

EMIGRACJA
Tanie podróżowanie, a egoizm. Czyli jak “wycisnąć” pomoc.

Tanie podróżowanie, a egoizm. Czyli jak “wycisnąć” pomoc.

Tanie podróżowanie, nie musi być nieetyczne, ale…

Znowu podróże niskobudżetowe? Znowu tanie podróżowanie? Znowu te same tematy co wszędzie?

Nie do końca.

Dziś chciałabym wam nakreślić pewien poważny problem, który szerzy się niczym plaga wśród młodych podróżników. Ten problem to egoistyczne podejście do Świata.

Zastanawiacie się pewnie skąd taka myśl? Przecież podróżnicy to tacy “fajni” ludzie, tacy otwarci na nowe, sympatyczni.

Chcę, chcę, chcę! 

Od 2014 roku organizuję spotkania podróżnicze. Na palcach jednej ręki wymienić mogę osoby, które podczas swoich podroży kierowały się zasadą odpowiedzialnej turystyki. Niestety postawy wśród wielu osób są niepokojące. Chcemy dostawać jak najwięcej, niewiele (lub nic) dając w zamian. I nie chodzi o pieniądze, chodzi o dawanie siebie. Powiem brutalnie: starej kobiecinie w andyjskiej wiosce nasz uśmiech za gościnę na pewno zrobi przyjemność i prawdopodobnie nawet nie pomyśli, żeby coś żądać w zamian, bo w końcu pomaga nam z dobroci serca, ale nie oszukujmy się – to zdecydowanie za mało.

Chwalmy się naszą chciwością

Notorycznie słyszę dumnie opowiadane historię tego typu  (jakby było się czym chwalić!) o młodych Europejczykach, którzy zostali hojnie ugoszczeni u osób posiadających o wiele mniej, a czasem po prostu skrajnie ubogich. Tacy ludzie wracają ze swoich wojaży i mówią: “mieszkałem w jurcie, gospodarze prawie nic nie mieli, ale co chwila częstowali mnie jedzeniem” albo “mieszkałem u takich sympatycznych ludzi, ładny ale skromny dom, ze wszystkiego mogłem korzystać”. No i pięknie, ale dobrze byłoby usłyszeć potem: “w zamian za taką pomoc ugotowałem im polski obiad”, albo “pomogłem przy zaganianiu koni”. Mimo, że podkreślam – to moim zdaniem i tak za mało!

Zastanówmy się.

Skoro stać nas na bilet do Ameryki, Azji, Afryki, to stać nas na to, żeby chociaż tym ludziom jakoś się odwdzięczyć. Pomóc w domu, w ogrodzie, przy zwierzętach. Ciekawą opcją jest tzw. workaway czyli mieszkanie u rodziny, ale za drobną pomoc, jak koszenia trawnika, opieka nad dzieckiem, umycie okien. To jednak z opcji, gdzie dostajemy dach nad głową, często też jedzenie i do tego możemy naszą pracą jakoś “zapłacić” za gościnę.

Są oczywiście przypadki skrajne, jak nagła choroba w podróży, utrata pieniędzy, gdzie przyjęcie pomocy jest jak najbardziej stosowne. Ale “żebranie”, podmawianie się o pomoc, nocleg, jedzenie i nie dawanie nic w zamian? I to nie dla tego, że nas nie stać na nocleg czy jedzenie, tylko dlatego, że chcemy wydać jak najmniej? By potem móc się przechwalać w Europie jak to niskobudżetowo umiem podróżować! 

A osobiście uważam nadużywanie pomocy ludzi uboższych od nas (tylko dlatego, że maja opiekuńczą i gościnna naturę) za obrzydliwe zachowanie, niegodne naśladowania, a jedynie potępienia.

Taka historia

Pewien podróżnik, dość znany w kręgach polskich podróżników – blogerów opowiada, że łapiąc stopa stara się wypatrywać kobiet. Dlaczego zapytacie? A no, bo kobiety w swojej naturze mają zakodowaną opiekę nad innymi.  Trudniej im będzie odmówić.

Inny: wspomina jak to mieszkał u bardzo biednej kobiety w którymś z krajów Ameryki Południowej. Podróżnik rozpływał się nad tym jak miła, chojna i otwarta była ta starowinka. Chętna dać mu wszystko co miała. Mimo, że miała niewiele. Spędził w jej domu noc, najadł się i rano ruszył na dalsze podbijanie Świata. A kobieta tak została, z uczuciem, że zdrobiła dobry uczynek i być może Bóg jej to wynagrodzi. Bo z pewnością, nie ten “biedny” europejczyk. 

A wiecie co jest jeszcze gorsze, że taką postawę prezentują często osoby, które spokojnie byłoby stać na sprawiedliwe, względem innych podróżowanie.

Skąd to się bierze?

Z oszczędności? Z opisanego już wcześniej wyścigu, kto najtaniej zwiedzi Świat?

Chyba z głupoty i egoizmu.

Bali
Pragnę zaapelować do wszystkich podróżujących osób:
jeśli nie stać was na odwiedzenie krajów, w których jest względnie drogo to wybierzmy na początek inne kierunki, nie zasłaniajmy się tanim podróżowaniem, nie wykorzystujmy innych.