EMIGRACJA najtrudniejszą decyzją. Ale dla kogo?

EMIGRACJA najtrudniejszą decyzją. Ale dla kogo?

Najgorsza decyzja

Anglia okazała się moim najgorszym emigracyjnym wyborem. Zdecydowanie nie jest to kraj dla mnie. Ani pogoda, ani styl życia ani nawet zarobki nie zachwycają. I zaskakuje mnie tylko jedno. Że kiedyś marzyłam aby w tej Anglii mieszkać. Tak to już chyba jest z marzeniami, że do końca nie wiemy czy przyniosą nam coś pozytywnego. W większości przypadków pewnie tak.

Nie mogę Anglii w 100% krytykować, bo miejscami jest piękna. Lasy, pola, miasteczka z kamiennymi domami, wiewiórki w każdym parku, nowoczesny Londyn. Ale jest też ta druga Anglia. Brudna, pofabryczna, nietolerancyjna i rasistowska.

Zapewne gdyby była możliwość uciekłabym z tej Anglii do Polski, w której przynajmniej miałabym normalną pracę w zawodzie. Ale nie ma takiej możliwości. Edgar nie ma prawa do pracy w Polsce, nie zna języka, był by tam tak samo samotny jak ja jestem w Anglii.

Co jak nie Anglia?

Co więc nam pozostaje?

W USA nie ma szans na wizę do pracy, Kanada jest piękna ale za zimna, Nowa Zelandia paradoksalnie też za zimna, ale ciągle Plan B. 😀 Zostaje Australia. Nasza kochana Australia, w której się poznaliśmy. Kraj, w którym poczułam, że mogę być sobą. Taką sobą, której wielu z moich znajomych czy rodzina nie zna i pewnie by nie zaakceptowała.  Ale ja taką siebie kocham najbardziej 🙂

To tam poznałam ludzi o podobnych poglądach i zrozumiałam, że moje marzenia i plany wcale nie są takie ekstremalne czy złe, są po prostu bardzo inne od tych, które mają moi znajomi w Polsce. Tam nikt mnie nie oceniał, że mając prawie 30 lat sprzedaje lody w wakacyjnym kurorcie. Kiedy w Polsce było by to nie do pomyślenia, a rodzina wstydziłaby się nawet wspominać co robię. Tam poznałam ludzi o wiele starszych, którzy odrzucili tradycyjny sposób na życie, odrzucili stagnację. A może zagubili się w podróżniczym życiu? – jak usłyszałam ostatnio. Czy to ważne? Pytanie brzmi czy są szczęśliwi? 🙂

W Australii pokochałam wolność, poczucie, że mogę przeprowadzić się niemal z dnia na dzień, że nic mnie nie trzyma w miejscu. W Australii pokochała ludzi, którzy mimo, że są twoimi znajomymi tylko przez moment, zostawiają ślad w sercu na całe życie. Pokochałam styl życia, w którym pracujesz aby żyć, a nie żyjesz aby pracować.

Ale Australia ma też swoje wady. Dystans jest jedną z największych.

Główny temat

Od ponad 3 miesięcy głównym tematem po pracy,  w weekendy, po przebudzeniu jest Australia. Czy wrócić? Jak wrócić? Czy to dobra decyzja?Czy starczy nam pieniędzy? Które miasto? Jaka wiza?

Przeszliśmy już przez 6 agentów (migracyjnych i edukacyjnych) szukając sposobu na powrót. Przekopałam  stos dokumentów, a teczka wciąż rośnie. Pomału czuje wyczerpanie fizyczne i psychiczne, i zaczynam kwestionować czy ta decyzja jest aby na pewno dobra.

Wiem, że jest, ale jest też cholernie trudna.

Emigracja – najtrudniejszą decyzją dla rodziny

Moja rodzina bardzo ciężko przyjęła informacje o moich planach powrotu do Australii. Główne argumenty to dystans, obawy przed utratą więzi, chyba też strach, że zostaną sami. W takim sensie, że z Anglii to tylko 2h lotu i gdyby mnie potrzebowali jestem niemal pod ręką. Prawda jest tak, że jeśli będzie się działo coś złego to jest oczywiste, że przylecę nawet z końca Świata. Jedynie zajmie to trochę więcej. Od czasu do czasu rodzina  stara się przekonać mnie do powrotu do Polski.

I wiecie co? Wkurza mnie to bardzo egoistyczne podejście. Bo mam wrażenie, że wszystkim na około wydaje się, że tylko im jest ciężko i trudno, że tylko oni zostaną sami, że tylko oni będą płakać w poduszkę, a ja to będę się wylegiwać na plaży. Kiedy realia są kompletnie inne.

Oni w trudnym momencie, w chwili smutku będą mieć swój ulubiony kubek z kawą pod ręką, ogród, do którego mogą iść na spacer, Maksię, do której mogą się przytulić, miejsca, które znają i lubią, kina, sklepy w których najchętniej robią zakupy, kabanosy. Wszystko to co znajome. Wszystko to co bezpieczne.

Nie zrozumcie mnie źle, tak pięknie opisałam swoje wrażenia z Australii, ale Australia to nie moja ojczyzna, to najlepszy wybór na teraz, jaki mamy pod ręką, ale to nie to samo co Polska i zawsze początki są trudne. A ja ten początek będę musiała przejść na nowo. Przypomnieć sobie jakie produkty w sklepie lubiłam, otworzyć konto w banku, wykupić Myki na tramwaj, znaleźć mieszkanie, znajomych, odszukać ulubione miejsca, uczyć się i rozmawiać w innym języku. W momencie smutku czy zwątpienia nie będzie niczego znajomego. No będzie Edgar 🙂 ale wiecie o co mi chodzi. 🙂

Emigracja to kompromis

Zmiana trudna, ryzykowna, kosztowna, ale często na lepsze. Zmiana, która wiąże się też z utratą czegoś. Znajomych, bliskich relacji, czasu, którego już się nie cofnie. I tego czasu panicznie się boję. Tego czasu z bliskimi, który bezpowrotnie stracę. I jestem tego świadoma. Jak również tego, że w tym konkretnym momencie w życiu emigracja to jedyna szansa na lepszą przyszłość.

Pisząc to nasunęła mi się myśl, że ktoś mógł by mnie teraz ocenić jako egoistkę, bo wybieram swoją lepszą przyszłość, zamiast być z rodziną. I wierzcie lub nie ale sama czasem zadaje sobie takie pytanie. Ale potem szybko przypominają mi się słowa mojej terapeutki: “To twoje życie, masz tylko jedno i musisz je przeżyć tak jak ty chcesz“. Oczywiście możliwie nie raniąc nikogo.

Chciałabym abyście zrozumieli, że decyzja o emigracji jest zawsze bolesna, nie tylko dla najbliższych ale szczególnie dla osoby opuszczającej swój kraj. To w końcu ona jedzie w nieznane/ ryzykuje/ mierzy się ze wszystkimi napotkanymi barierami, o których wy nawet nie pomyślicie.

 

Jeśli chcesz być na bieżąco zajrzyj na naszego Facebooka

Ślub polsko-meksykański, czyli jak zorganizować i nie zwariować :)

Ślub polsko-meksykański, czyli jak zorganizować i nie zwariować :)

Ślub? Ale jak to? Czyli wyjaśnienia.

Ci co mnie znają wiedzą, że nigdy za mąż wychodzić nie planowałam, bo nie popieram instytucji małżeństwa. Zwyczajnie nie uważam, że posiadanie papieru coś zmienia w obrębie uczuć. 

Ale fakt, że nie popieram instytucji małżeństwa nie oznacza, że nie popieram miłości, a ta napotkałaby wiele dodatkowych przeszkód gdyby nie zawarcie związku małżeńskiego. Niestety w Polsce nie zyskuje się tym żadnych przywilejów ani ulg dlatego też w Polsce nie mieszkamy. Poza Polską akt małżeństwa to spore ułatwienie i przyspiesza wiele procesów. 

Dlaczego nie popieram małżeństwa?

Być może to 3 pokolenia rozwodników w mojej rodzinie. Obraz małżeństwa nie wygląda przy tych statystykach zachęcająco 🙂 Ale to chyba nawet nie to. Dla mnie problem leżał bardziej w poczuciu utraty czegoś. Wolności? Niezależności? Biorąc ślub bierzemy niejako odpowiedzialność za daną osobę, ze jego dobre samopoczucie, szczęście, zdrowie.

Zrozumiałam jednak, że będąc w związku i tak ma się już to poczucie odpowiedzialności i żaden papier czy tym bardziej ksiądz tego nie zmieni. Po ślubie nie ma żadnej znaczącej różnicy. Nie pojawia się magiczna moc, ani złota kula u nogi. Ciągle jesteśmy tacy sami. Jedynie mamy to poczucie, jakbyśmy się postarzeli o 10 lat, w jeden dzień 😀 😀 🙂 

Pomysł

Pomysł na ślub. Wiem, brzmi śmiesznie :), ale tak trochę było. Oczywiście rozmawialiśmy o takiej ewentualności, ale raczej w dalekiej przyszłości. Po przyjeździe do Europy okazało się jednak, że nie mamy za dużo tej przyszłości do zastanawiania, bo Edgar może legalnie przebywać w UE tylko 3 miesiące i trzeba coś postanowić. Znajomi podeszli do tego sceptycznie, rodzina też, na początku. 

Obiekcje dotyczyły głównie, krótkiego czasu znajomości. Ale niech mi ktoś pokaże gdzie jest napisane po ilu latach czy miesiącach można wziąć ślub?

Obrączki

Obrączki

Realizacja

Realizacja. Kolejny punkt dla, którego nie lubię ślubów. Istna droga przez mękę. Kilka razy nawet zastanawialiśmy się, czy aby nie rzucić tego w cholerę. Nagle wszyscy stali się znawcami wesel i obrońcami tradycji. 🙂 Ślub był piękny ale daleki od moich marzeń. 

Dlatego marzy mi się drugi ślub (albo raczej ceremonia), spirytualny w Bacalar, Mexico. Taki bardziej nasz. Taki kiedy możemy powiedzieć naprawdę co myślimy i czujemy do drugiej osoby. Magiczny. Na plaży, o tej porze kiedy cienie są długie i wieje ciepły wiatr. Ja w plażowej sukience, on w krótkich spodenkach 😀  Palmy, zapach olejku kokosowego i 28 stopni. 🙂

Od pomysłu do realizacji długa droga. Dla nas tym bardziej, bo ślub z obcokrajowcem  z non-EEA to walka z systemem na każdym kroku.

 

Droga prawna

1..Zebranie wszystkich niezbędnych dokumentów (przesłanie ich z Meksyku i przetłumaczenie na miejscu),

2. Wyznaczenie daty w USC (w Poznaniu trafiliśmy na debili, którzy najpierw kazali nam załatwić jeden dokument w Ambasadzie Meksyku w Warszawie, a następnie podważyli tłumaczenie tłumacza przysięgłego, w tym wypadku konsula, bo nie mogli doszukać się jednego wyrazu, który był w wersji polskiej, a w wersji hiszpańskiej już nie. Tłumaczenie, że hiszpański ma inny szyk zdania i słowo to znajduje się w innym miejscu nie pomogło. Dodam, że Panowie nie mówią po hiszpańsku. Skończyło się na tym, że odesłano nas do sądu, aby brakujący dokument uzupełnić.) Zastanawiacie się jaki to ważny dokument trzeba pokazać, że aż wysyłają cię do sądu? Dokument poświadczający twoje prawo do zawarcia związku małżeńskiego. Meksyk takiego dokumentu nie wydaje, bo mają to zagwarantowane konstytucją, a stan cywilny określa Odpis Stanu Cywilnego.

3. Ostatecznie ustalenie daty w USC w Kórniku. Polecam wszystkim obcokrajowcom. Tam przynajmniej traktują cię jak człowieka, a nie numer.

4. Rozprawa sądowa. Po 2 miesiącach czekania. Rozprawa wyglądała jak prawdziwa rozprawa. Ja po jednej stronie, on z tłumaczką po drugiej i sędzina, z twarzą jakby prowadziła sprawę o morderstwo z premedytacją. My przerażeni. Pytania z kosmosu: o choroby psychiczne, związki kazirodcze i uzależniania. Czy polaków też o to pytają?  Decyzja pozytywna – o zwolnieniu z okazania dokumentu, którego Meksyk nie wydaje 😀 Dwa tygodnie na uprawomocnienie i można działać.

O kosztach nie będę nawet wspominać, bo myślę, że niektórym mogłoby się zrobić ciepło, ale powiem, że już za samą tę kwotę można by było mały ślub wyprawić. A to tylko krok pierwszy.

Dla niewtajemniczonych: śluby w Polsce to koszt od 20 do nawet 60 tys. PLN (i to takie średniej wielkości). Co przy średnich zarobkach rzędu 2500 robi już kwotę bardzo bolesną dla portfela.

Organizacja

Kiedy już zakończyliśmy batalię z sądami i urzędnikami przyszedł czas na organizację wesela. Ci co mają na to rok i jeszcze nie mogą się wyrobić – zapraszam po porady. Ogarnęliśmy w 4 miesiące. Ale było nerwowo momentami.

Sala

Znalezienie sali w tak krótkim czasie graniczy z cudem. Zajęło nam to trochę czasu. Właściwie salę wybraliśmy na końcu, jakiś miesiąc przed ceremonią. Nie polecam. Nie wiadomo co wpisać na zaproszeniach. Sporo szukaliśmy i ostatecznie wybraliśmy Bagatelkę w Miłosławiu. Magiczne miejsce. 🙂

Bagatelka

 

Menu

Kolejny powód do sporów, bo my chcieliśmy taniej (tak żeby się głupio nie zadłużać lub nie sprzedawać nerki). No ale tradycje! Z tradycjami mieliśmy sporo problemów, bo nagle one stały się najważniejsze. Jedzenia więc musiało być dużo. Tak samo alkoholu. Jestem przeciwniczką wódki, no ale to przecież Polska tradycja.

Dekoracje

Dekoracje robiliśmy sami od początku do końca. Pojechaliśmy do lasu, potem do sklepu ogrodniczego i dobraliśmy dodatki, które potem zaaranżowaliśmy 🙂 Chcecie wiedzieć ile wydaliśmy? 🙂 Nie powiem, bo ci co za samych desinerów płacą 800 zł by mnie udusili 🙂 No dobra, ok. 250zł. My poznaniacy gospodarzymi pieniedzmi prawidłowo 😀

Książkę na życzenia zamówiliśmy przez internet, ale na 2 tygodnie przed okazało się, że nie ma takiego drewna na okładkę, które chcieliśmy. Wybraliśmy zamiennik i książka doszła na 3 dni przed ślubem. Zaproszenia też z internetu. Dekoracje kwiatowe były skromne, bo staraliśmy się już na koniec nie wychodzić poza budżet, który i tak przekroczyliśmy dwukrotnie niż planowaliśmy (głownie przez zmianę lokalu).

Sukienka

Z internetu. Nie róbcie tego! Błąd! Przyszła za późno i nie było czasu na wszystkie poprawki. Ale za to nie była droga 😀

Obrączki

Pierścionki to tradycyjne obrączki z Hawajów (Koa wood i australijski opal) i stamtąd też przyleciały. Niestety nie trafiliśmy z rozmiarem i musieliśmy je odesłać i poczekać na nowe. W tym czasie na Oahu wybuchł wulkan i ewakuowano część wyspy. Wysyłka nowych obrączek się przeciągnęła. Potem zostały zatrzymane na cle w Poznaniu, gdzie spędziliśmy 4h oby je wyciągnąć, bo zaadresowane były na Edgara i tu małe móżdżki tłuściutkich urzędników zaczęły się przepalać.

Tort

Wybór tortu wcale nie jest taki łatwy. Najpierw szukaliśmy w tradycyjnych sieciówkach, jak Elite czy Gruszecki. Tamtejsze torty to jeden wielki, słodki krem, a tort na 50 osób to koszt prawie 1000 zł. Połowa mojej pensji. 🙂 Szukaliśmy osoby która zrobiła by tort z ozdobami w stylu meksykańskim. Miała to być niespodzianka. Nie łatwo znaleźć utalentowaną osobę. Większość cukierni stawia na naked cake bo to najprostsza forma. Fajnie wygląda, ale to nie to co chcieliśmy. Po nitce do kłębka trafiliśmy na Panią Alinę, którą z całym sercem polecam. Prawdziwa pasjonatka i artystka. Spędziłyśmy na telefonie dobrą godzinę rozmawiając o projekcie i pomysłach. Co ważne torty Pani Aliny nie tylko są piękne, ale też bardzo smaczne. Nasz tort nie był typowy, bo nie był biały. 

Co sądzicie?

 

DJ, Fotograf i inne drobiazgi

Nie wyobrażałam sobie ile drobnych elementów trzeba zaplanować. Przed rozpoczęciem procesu organizacyjnego wydawało mi się, że to tylko USC, sala, menu, sukienka i fotograf. Okazało się, że jest tego dużo więcej i kiedy już się cieszyliśmy, że wszystko załatwione wychodziło nowe. A to DJ, playlista (co by discopolo uniknąć), rozlokowanie gości przy stołach (o to w moim przypadku wcale nie było taki łatwe 🙂 ), zakaz tych głupich gier weselnych, rozsyłanie zaproszeń, itp. Do niedawna zastanawiałam się dlaczego śluby planuję się aż rok lub dwa. Teraz już wiem 😀 😀

Goście

Rodzina Edgara jest z Meksyku, ale część mieszka w Hiszpanii, Kanadzie, siostra z rodziną w Anglii. Martwiliśmy się czy będą w stanie przyjechać. Oczywiście plan był taki, że priorytetowo organizujemy najbliższą rodzinę, czyli rodziców i rodzeństwo z rodzinami. Chodziło głownie o logistykę.

Tak się złożyło, że kiedy Edgar zadzwonił do mamy z radosną nowiną w domu było akurat małe przyjecie rodzinne i nagle z zaproszonych rodziców, zaproszona została cała rodzina 😀 😀 Nie do końca był to nasz plan, ale pokazuje to w dość zabawny sposób kulturę, która nam jest zupełnie obca. W Polsce jak wiemy, na wesele przychodzi ściśle określona grupa osób, zaproszona oficjalnym zaproszeniem na papierze 😀 W Meksyku na ślub przychodzi każdy kto chce. I tam mam to sens, bo każdy z gości partycypuje w kosztach przynosząc coś na wesele. U nas wiadomo, że koszty spadają na rodziców i taki system nie przejdzie, więc jak bardzo byśmy chcieli zaprosić wszystkich to po prostu tak to nie działa.

Oczywiście nie do końca wierzyliśmy, że wszyscy się zorganizują. Założyliśmy liczbę gości na 40 osób, bo na tyle nas było stać. I czekaliśmy na potwierdzenia z zagranicy. Musieliśmy wiedzieć ile osób faktycznie przyleci. Znając już liczbę gości Edgara mogłam zacząć robić listę swoich gości. Ze względu na budżet (jak to zazwyczaj bywa) lista była bardzo okrojona, do najbliższej rodziny i kilku znajomych.

Teraz tak sobie myślę, że chyba to też jest powód dlaczego śluby planuje się z 2,3 letnim wyprzedzeniem. Trzeba jakoś zaoszczędzić pieniądze. Nam pomogli finansowo moim rodzice, za co jestem ogromnie wdzięczna. Bez tego wsparcia trudno nam byłoby cokolwiek zorganizować. 🙂

Ślub dwujęzyczny

Moja rodzina mówi głownie po rosyjsku, niemiecku, angielsku i oczywiście po polsku. Rodzina Edgara właściwie tylko po hiszpańsku, z małymi wyjątkami na język angielski. Jak się porozumieć? Początek był dość zabawny, my pojechaliśmy na koncert Bruno Mars i odbiór gości z lotniska spadł na mamę, Pawła i moją siostrę. Pierwsza była rodzina z Hiszpanii z dwoma nastoletnimi synami mówiącymi trochę po angielsku, więc jakoś dali sobie radę 🙂 Resztę odbieraliśmy już my.  Większość gości przeleciała na ok. 3 dni przed ślubem.

Aby przełamać lody  przez te kilka dni zorganizowaliśmy grilla w ogródku, zwiedzanie miasta, wyjścia do restauracji, itp. Początkowo Edgar i ja byliśmy tłumaczami. Czyli ja tłumaczyłam z polskiego na angielski, a on z angielskiego na hiszpański. Lub odwrotnie 🙂 Mind-blow 🙂 Po tym iście wyczerpującym doświadczeniu postanowiłam nauczyć się hiszpańskiego 🙂

Po jakimś czasie pokazaliśmy wszystkim jak działa aplikacja Translator i od tej chwili nasze życie stało się choć trochę łatwiejsze 🙂 Wiele było przy tym śmiechu i zabawy, ale wiecie Translator nie zawsze odda to co chcesz powiedzieć.

Transport

Na koniec przyszło nam się mierzyć z problemem transportu. A jakże. Nie może być za łatwo. Oczywiście goście z Polski się zorganizowali i tym bardzo nam ułatwili życie. Niemniej musieliśmy zorganizować transport dla bodajże 16 osób.  I tak naprawdę nie był by z tym żaden problem, kwestia 2 telefonów, ale nasi goście z zagranicy  obiecali, że sami wszystko zorganizują i my nie musimy się martwić. Błąd! 😀 Organizujesz swój ślub? Ktoś nie ma transportu? Bierzesz od takiego delikwenta kartę kredytową i załatwiasz transport. I tak trzeba było zrobić. Ufanie, że ktoś coś sobie sam załatwi wystawiło moją i nie tylko moją cierpliwość na próbę. Gdyby nie fakt, że to rodzina mojego przyszłego męża machnęła bym ręką i tyle. Nie załatwili, nie jadą. No ale to w końcu rodzina 🙂 I tak, w DNIU ŚLUBU Paweł załatwiał samochody, którymi goście pojechali do Kórnika.

Wydaje się zabawne? Niestety nie było nam do śmiechu. A najbardziej było mi żal Edgara, który do ostatniej godziny stresował się czy jego rodzina będzie na weselu czy nie.

Ceremonia

Ceremonia odbyła się w Zamku w Kórniku i była piękna. Niestety nie nagrała się z dźwiękiem, bo zapomniałam wyciągnąć kamerę z obudowy wodoszczelnej 😀 Ponoć jak nie ma wpadek to będzie się miało pecha. To chyba można zaliczyć jako wpadkę 😀

Od samego początku towarzyszyła nam nasza tłumaczka Joanna Majewska-Paul, która była z nami w sądzie, w USC na podpisaniu dokumentów, a potem na samej ceremonii. Zgodnie z prawem tłumacz musi być obecny, żeby Edgar wiedział co podpisuje. Inaczej po kilku miesiącach mógłby powiedzieć, że nic nie rozumiał i właściwie to się chce wypisać 😀

Zabawa

Zgodnie z tradycją było powitanie chlebem i solą, zbijanie kieliszków, które nie do końca nam wyszło z pierwszym razem, 🙂  pierwszy taniec (który zaimprowizowaliśmy, bo nie było czasu na lekcje wymyślnego układu), życzenia i prezenty, krótka sesja fotograficzna, no i zabawa.

Jakimś magicznym sposobem czas galopował szybciej niż zwykle i te kilka godzin upłynęło jakby w kilka minut. Teraz rozumiem dlaczego tradycyjne śluby trwają 3 dni 🙂

Rodzinnie: z siostrą, bliźniaczką 🙂 i z tatą. 

Rodzinnie: z tatą i moimi pięknymi dziewczynami: siostrą i kuzynkami, Pauliną i Martyną 

#girlpower

Sesja zdjęciowa

Sesja zdjęciowa, która miała być taka romantyczno-eteryczna. 😀 Trochę nam nie wyszło, ale ciężko jest udawać emocje przed obiektywem. I chyba to trochę sztuczne, więc jest na wesoło 🙂 Też jest spoko, moim zdaniem 🙂

Porady i pytania

Nie powiem, że jestem ekspertem w dziedzinie wesel, ale na pewno wiem więcej niż każdy kto robi to po raz pierwszy. My dodatkowo pobiliśmy rekord prędkości. Dlatego jeśli coś ci się spodobało, dekoracje, obrączki, daj znać. Chętnie pomogę, doradzę 🙂

Kiedy drogi się rozchodzą, czyli jak się pożegnać – wersja dla dojrzałych.

Kiedy drogi się rozchodzą, czyli jak się pożegnać – wersja dla dojrzałych.

Pojawiają się głosy abym opisywała nieco więcej swoich odczuć. Dawała nieco więcej od siebie, prywatnie.

Wcześniej starałam się swoje sprawy prywatne trzymać na dystans, ale zasadniczo wprowadza to pewien dysonans i ciężko jest się odnaleźć w pewnych sytuacjach jeśli nie znamy całego kontekstu. Unikałam tego również, aby nie naruszać prywatności moich bliskich. Doszłam jednak do wniosku, że nie ma w tym nic złego jeśli opisywane treści wyrażane są z szacunkiem i dbałością o uczucia innych.

Miłość kontra Marzenia

Zacznę, więc od najboleśniejszej dla mnie historii, bo myślę, że wielu z was ma podobne dylematy. Wielu myśli, że wybrałam marzenia zamiast miłości. Dla mnie nie ma czegoś takiego. Nie ma równania Marzenia kontra Miłość. Jest za to, to:

MIŁOŚĆ = MARZENIA

sam_6150

Zawsze marzyłam o podróżach i mój chłopak dobrze o tym wiedział, bo nie kryłam się z tym. Często mówiłam, że chciałabym pojechać tu, albo tam, że marzy mi się podróż do Nowej Zelandii, Kanady, ale i w Bieszczady, czy na Podlasie. Marzyłam, że Razem będziemy odkrywać Świat. Oczyma wyobraźni widziałam Nas niczym tę parę z teledysku Jamala – DEFTO. Marzyłam o wspólnej przygodzie. Miałam nadzieję, że nasze życie może być czymś więcej niż tylko rutyną zbudowaną na wyjściach z kumplami do pubu, pracy, zakupach, wakacjach raz do roku, na które odkładamy okrągły rok.

Generalnie miałam utopijną (dla niego) wizję przyszłości. Widziałam drewniany dom na skraju lasu, z okrągłymi drzwiami, dwa psy, ogród z ziołami, mój gabinet w odcieniach brązu i szarości, w którym pisałabym książki, jego studio nagraniowe pełne sprzętów muzycznych (bo A. potrafi zagrać prawie na wszystkim 🙂 ), koncerty, nas przy kominku planujących kolejną wyprawę. Niestety okazało się, że są to tylko moje marzenia, a On ma swoje. Odmienne.

Miłość

Musicie jednak wiedzieć jedno. Mój związek był wyjątkowy. Jedyny w swoim rodzaju. Nie znam innej takiej pary jak my i myślę, że ciężko by było taką znaleźć. I mimo, że w efekcie końcowym nie jesteśmy razem to nie znaczy, że nam się nie udało. Wygraliśmy miłość, która będzie z nami do końca życia. Ciepłe wspomnienia i wspólne doświadczenia to to co nas kształtuje.

Byliśmy w związku 9 lat. Poznaliśmy się mając po 18 lat, w liceum. Historia niczym z filmów. Wspólne spacery, późne powroty do domu, koncerty, jeżdżenie autobusami nie wiadomo dokąd. Większość rzeczy jakie wówczas zrobiliśmy, zrobiliśmy pierwszy raz, razem. Wiele się od siebie nauczyliśmy, byliśmy dla siebie wsparciem w trudnych momentach. Śmialiśmy się z tych samych rzeczy. Adrian otworzył mnie na muzykę, a ja pokazałam mu, że podróżowanie może być czymś więcej niż tylko jeżdżenie palcem po mapie.

Z drugiej strony byliśmy kompletnie inni. On – romantyk, muzyk, artysta żyjący chwilą. Ja – marzycielka (ale wcielająca z uporem marzenia w życie), ale i pragmatyczka, zorganizowana do bólu (z czym walczyłam i obecnie nie notuje już całej listy rzeczy do zrobienia na dzień kolejny 😛 ) To, że byliśmy tacy inni zasadniczo mi imponowało. Byłam dumna, z tego, że potrafimy stworzyć udany związek, bez kłótni, głupich wymówek, przyziemnych problemów. Przez te 9 lat kłóciliśmy się może z 4 razy, i to też bez histerycznych wrzasków i trzaskania drzwiami. 

Coś jednak  w tym duecie nie zagrało.

Zapewne niektórzy wolą myśleć, że problem leży po mojej stornie. Bo zapragnęłam zobaczyć coś więcej niż tylko Poznań, przeżyć przygodę życia. Znajdą się tacy co powiedzą, że wybrałam marzenia zamiast miłości. Miłość jest u mnie zawsze na pierwszym miejscu. Decyzja o wyjeździe do Australii nie była dla mnie rezygnacją z miłości. Do ostatniej chwili miałam nadzieję, że Adrian do mnie przyjedzie.

 

Nasz związek jednak “psuł” się od jakiegoś czasu. Adrian tłumaczył to nudą. 🙂 Myślę, że brakowało mu nowych doznań, eksplodujących emocji, uniesień. Tego wszystkiego co towarzyszy nam w pierwszych miesiącach zakochania. Niestety, do wiadomości wszystkich marzycieli – to tylko chemia mózgu. Mija po pewnym czasie, nie ważne jak bardzo byście ją chcieli zatrzymać. 🙂 Kiedy euforia minie zaczyna się prawdziwa miłość, która wymaga pracy i dojrzałości.

W tego typu relacjach jak nasza tkwi pewien podstawowy problem. Jeśli poznajesz kogoś w młodym wieku i kontynuujesz związek przez okres licealny, studencki, jednocześnie pozbawiasz się możliwości “spróbowania” czegoś innego. Oczywiście z mojego puntu widzenia – wygrałam miłość i nic innego się nie liczyło. Jednak nie z każdym jest tak łatwo. Naturalnym jest, że chcemy poznawać nowych ludzi. Nie ma w tym nic złego. Sama, dopiero po rozstaniu zauważyłam korzyści płynące z poznawania nowych osób. 

Myślę jednak, że podstawowym powodem dlaczego nasz związek się zakończył były odmienne plany. Co jest jak najbardziej zrozumiałe. Czego innego oczekujemy od partnera/ki mając lat 19, a 27. Zmieniają się priorytety, poglądy, plany.

Decyzja

Zastanawiacie się pewnie jak to jest. Wyjechać na koniec Świata, zostawiając bliskie wam osoby, mając nadzieję, że wszystko się ułoży.

Jest cholernie trudno. Nie wyobrażacie sobie jak. Szczerze. Nie życzę tego nikomu. A zazdroszczę parą, które podjęły wyzwanie i wyjechały razem. Szczęśliwcy.

Czas jaki miałam do wyjazdu odliczałam ze strachem. Nie cieszyłam się wcale. Nie bałam się o pracę, czy pieniądze. Gdzieś w podświadomości czułam, że mój związek na tym ucierpi. Z drugiej jednak strony nie mam pewności czy gdybym została związek by przetrwał. Myślę, że nie. Ale wiecie jak jest. Zawsze ta głupia nadzieja.

Bałam się samotności, osamotnienia (tak, to co innego). Chciałam mieć przy sobie kogoś kto mnie wesprze. Teraz wiem, że sama dla siebie jestem najlepszym wsparciem, ale… z bliską osobą zawsze raźniej.

Wiecie co najbardziej zapadło mi w pamięć? Jego twarz na lotnisku. Kiedy szłam do odprawy i wiedziałam, że za bramkami nie będzie już odwrotu. Za każdym razem kiedy o tym myślę czuje takie ukłucie, smutek. Czułam się winna, czułam, że Go zostawiłam, mimo, że obiektywnie rzecz biorąc wcale tak nie było. Gdyby tylko chciał mógłby lecieć ze mną. Myślę, że już wtedy czuł, że to koniec i mimo, że nie było między nami romantycznych uczuć jak sprzed 9 lat, czuł to samo co ja, Że traci kogoś ważnego.

 

Jak się pożegnać z klasą, czyli nie mam 15 lat tylko 27 😀

Wiele związków rozpada się w dramatycznych okolicznościach. Zdrady, ciągłe awantury, rozwody, przemoc. Ciężko jest mówić o dojrzałym rozstaniu w takich sytuacjach. Z tego punktu widzenia moje rozstanie wydawało by się błahe. Nikt nikogo nie zdradził, nie kłóciliśmy się jak potłuczeni 🙂 , po prostu coś się wypaliło i nie było siły ani chęci by ten płomień na nowo rozpalić. Jak się kulturalnie pożegnać? Jak zakończyć związek by czuć się dobrze ze sobą?

Prosta sprawa (choć nie dla wszystkich).

Podziękujmy sobie za wspólnie spędzony czas, powspominajmy, usiądźmy przy kawie i porozmawiajmy o tym co nam się udało, ale i dajmy sobie konstruktywne rady (Uwaga! bardzo łatwo jest tutaj zacząć wypominać co było nie tak, nie o to chodzi), a na koniec życzmy sobie szczęścia.

Wydaje się proste. Gdzie leży więc problem?

W dojrzałości, oczywiście. Bo aby szczerze życzyć komuś szczęścia musimy być dojrzali emocjonalnie, musimy pogodzić się z tym, że od teraz ktoś inny będzie dzielił z Nim/Nią to szczęście, które kiedyś “należało” do nas. Mi  się to udało i jestem z siebie dumna. Jak tego dokonałam? Proste. Adrian zawsze będzie dla mnie ważny, zawsze będzie częścią mojej historii, 9 lat to ogrom czasu, masa wspomnień, doświadczeń. A jeśli ktoś jest dla mnie ważny to zależy mi na jego szczęściu.

Takich rozstań wam życzę kochani 😀 (jeśli już będziecie musieli się rozstawać.) 

Na koniec

Nie chcę was zniechęcać do podążania za własnymi marzeniami. Chcę was tylko przygotować na ogrom uczuć i emocji jaki się z tym wiążą. Jest gorzej niż na karuzeli. Dlatego jeśli nie czujecie się na siłach, dajcie sobie czas, przygotujcie się psychicznie. Co może w tym pomóc? Terapia 🙂 Ale o tym w kolejnych postach.

Ciao Pysiaczki 🙂

Rozczarowanie – w życiu i w podróżowaniu. Jak sobie z tym radzić?

Rozczarowanie – w życiu i w podróżowaniu. Jak sobie z tym radzić?

Intro

Mieszkałam w Melbourne przez ponad rok. Wiem co powiedzą sceptycy i mądrale – Melbourne to nie Australia 😀 A ja się nie kłócę czy to Australia czy nie. Tak czy siak mega daleko od Polski, co czyni to miejsce egzotycznym bez względu jak bardzo nie jest australijskie. A dlaczego o tym piszę? Bo jadąc tak dalego w nieznane mamy oczekiwania, a co za tym idzie może pojawić się rozczarowanie.

Samo miasto opisałam tutaj. Dziś chcę się skupić na zmianach jakie zaszły w mojej głowie.

Nie, nie uciekajcie. To nie będą aż takie pierdoły. Sądzę nawet, że wielu osobom może się to przydać.

Często mamy przecież mętlik w głowie przed zrobieniem czegoś naprawdę trudnego. Nie mówię tylko o podróżach, ale o zmianie pracy, miejsca zamieszkania, czy zakupie domu, itp. Aby ten bajzel poukładać tworzymy jakieś wyobrażenie przyszłego życia i… często przez to się rozczarowujemy. Dlaczego? Bo nie idzie po naszej myśli. Na przykładzie moich przeżyć chciałabym wam pokazać jak można sobie z tym poradzić.

Jak to jest z tym rozczarowaniem?

Skąd tak często pojawia się w nas poczucie niezadowolenia czy rozczarowania? Mam na to swoją teorię i chyba jest całkiem aktualna. Zewsząd bombardowani jesteśmy kolorowymi zdjęciami atrakcyjnych ludzi, pięknych modelek, luksusowych produktów, egzotycznych wyjazdów. Kiedyś zdjęcie kubka z kawą nie robiło by na nikim większego wrażenia. Teraz jest to pewien wyznacznik statusu. Jeszcze jak za kubkiem wystaje jakiś Apple albo ReyBany to już jesteśmy w sidłach luksusu.

Chcemy takiego życia. I nic w tym dziwnego. Ja też chce. Może nie Appla ale zakochana jestem w sielskich krajobrazach i starych chatach. I wierzę, że kiedyś takie życie będę prowadzić.

Ale hola hola. Przeczytaliście uważnie? Bo w ostatnim zdaniu mamy rozwiązanie zagadki. Ja wierzę, że takie będzie moje życie, jak na tych fotografiach i do tego dążę. Ciężko pracując. Ale niestety wiele osób przegląda te wszystkie fotografie, zachwyca się nimi, marzy o takim życiu i … tyle. Nic nie robią. Pozostają na etapie marzeń, nie przechodząc do czynów.

Dlaczego? Bo wygodnie jest pozostawać w sferze marzeń. Również dlatego, że zaczynając realizować marzenia znika cała magiczna otoczka. Proza życia może nas przygnieść. Przykład: chcesz otworzyć kawiarnie. Widzisz siebie w przytulnym wnętrzu z kubkiem kawy, zadowolonych klientów, itp. Super. Ale aby do tego dojść trzeba będzie użerać się z urzędami, budowlańcami, dekoratorami. Czeka nas mnóstwo nieprzespanych nocy i papierkowych spraw. Wiele osób jakby pomija ten etap przygotowań. Z czego rodzi się następnie rozczarowanie.

Inna sprawa to trzeba sobie uświadomić, że to co nam “wciskają” blogerzy (również ja wam to robię na Insta) to nie do końca prawda. Życie nie składa się tylko z podróży, picia kawy na tarasie i czytania książek przy kominku. To, że wy oglądacie teraz zdjęcia z Australii to wynik mojej ciężkiej pracy w korporacji w Polsce, a teraz ciężkiej pracy tu na miejscu.

Ale oczywiście ja również wpadłam w sidła rozczarowania, bo to mój pierwszy taki duży wyjazd i także wiązałam z nim pewne nadzieje oglądając i czytając blogi osób, które już w Australii mieszkały.

Lukrowana wizualizacja przyszłości

Przed przyjazdem starałam się nie robić wielkich planów “jak to będzie”. I to jest najlepsze rozwiązanie, aby się nie rozczarowywać na każdym kroku, ale … jest to bardzo trudne i ciągle nad tym pracuje. Nasze wyobrażenie przyszłości, nawet tej bliskiej wiąże się ściśle z naszymi marzeniami. Dlatego ja widziałam siebie podróżującą camperem po Outbacku, śpiewającą piosenki przy ognisku i przedzierającą się przez dżunglę. Wiedziałam, że z pracą nie będzie łatwo, ale sądziłam, że usiądę przed kompem, będę rozsyłać CV i może uda mi się załapać jakąś fajną pracę. Gdzieś z tyłu głowy myślałam też o doktoracie, albo jakimś programie badawczym, w który mogłabym się zaangażować.

Zderzenie z rzeczywistością

Jak to często bywa nasze plany nie zawsze idą w parze z realnym życiem. Oczywiście usilnie dążymy do ich realizacji. I to nie tak, że nam coś nie wychodzi, czasem po prostu trwa dłużej niż zakładaliśmy. Ja na przykład bardzo byłam podirytowana tym, że pracę znalazłam dopiero po miesiącu. Nie wspominając już o tym, że nie jest to praca marzeń. Zderzenie z rzeczywistością jest tym boleśniejsze im bardziej “polukrujemy” nasze plany. Jeśli będziemy za dużo oczekiwać, możemy rozczarować się podwójnie.

Co robić aby uniknąć rozczarowania w życiu?

Nie oczekiwać! – Im mniej oczekujesz od ludzi, partnera, otoczenia, wakacji tym mniej się rozczarujesz. Oczekujesz, że twój partner będzie pamiętał o kwiatach na urodziny twojej mamy. Klaps. Nie będzie. Trzeba rozmawiać. Wyobrażasz sobie siebie na plaży pod palmą, bo w końcu zapłaciłaś sporo kasy za wakacje. Klaps. Leje, a samolot miał opóźnienie.

Zbyt lukrowane wizualizacje przyszłości – błąd! Plany na przyszłość – OK. Ale musimy je urealnić. Jest to obecnie duży problem ponieważ zalewa nas fala pięknych zdjęć pokazujących wygodne i szczęśliwe życie (kto lubi oglądać brzydotę i smutek?). Instagram, aż pęka w szwach od podróżniczych profili. Ja też je oglądam i nie ukrywam, że dążę do podobnego efektu (biznes jest biznes), ale oglądając te wszystkie zdjęcia trzeba mieć głowę na karku i uświadomić sobie, że to nie jest prawdziwe życie. To tylko kilka chwil. Nikt nie siedzi non stop na wulkanie, ani nie żegluje po rafie.

Małe kroczki – marzysz o podróży autostopem dookoła Świata. Super. Ale jedź najpierw do Kołobrzegu i sprawdź czy ci to odpowiada.

Nie porównuj! Podróże są dla ciebie, sobie masz imponować, nie innym. Jeśli wejście na szczyt wysokości 500 m było dla ciebie wyczynem to ciesz się tym sukcesem. Oczywiście, że inni zdobywają 8-mio tysiączniki, oczywiście, że inni podróżują dalej, szybciej, taniej. I co z tego? Ty podróżujesz po swojemu. Ciesz się tym.

Jak sobie poradzić z rozczarowaniem?

Masz 2 opcje: przeżywać smutek i frustracje, marudzić na swoją “niedolę” lub wyciągnąć wnioski i działać. A wnioski mogą być czasami zaskakujące 🙂 Kolejne rozczarowania uczą nas także pokory, a o ile jesteśmy dość bystrzy to szybko nauczymy się jak urealniać nasze marzenia, tak aby potem życie ich boleśnie nie weryfikowało. Tak tak, boleśnie. Bo nie zawsze to o czym marzymy jest łatwe i przyjemne.

Tak jak chociażby mój wyjazd do Australii. Siedząc w Polsce na kanapie wydaje wam się, że też chcielibyście tu być (też tak czułam) , ale gdybyśmy się zamienili ciekawe ilu z was wróciło by po tygodniu.

Konfrontacja z marzeniami nie zawsze bywa miła, szczególnie jak miało się nieco inne wyobrażenia. Ale każde nawet takie doświadczenie wiele nas uczy o nas samych. Ja dowiedziałam się między innymi czego nie lubię, jacy ludzie mnie denerwują i jakimi chciałabym się otaczać. Negatywne uczucia nie zawsze są złe, bo dają nam informacje, które możemy wykorzystać.

Marzysz o domu na wsi, ale nigdy na wsi nie mieszkałeś. Masz już ten wymarzony dom i okazuje się, że takie życie nie jest dla ciebie. Nie ma w tym nic złego. Przecież jeśli o czymś marzymy to bardzo często znaczy, że tego nie znamy, że chcemy dopiero spróbować, nie ma gwarancji, że nam się to faktycznie spodoba i nie musi. I to jest OK. Jesteśmy rozczarowani, ale już przynajmniej wiemy, czego nie chcemy. To cenna wiedza.

Ilu z was rozczarowało się realizując marzenia?

Czy to znaczy, że wasze marzenia są “złe”?

Nie. Trzeba je tylko bardziej dopasować do siebie.

I tego wam życzę – samych rozwojowych rozczarowań 😀 (jeśli już się jakieś pojawią)

Buziaki Pysiaki :*

Monika

I love Australia so much. 😀

EMIGRACJA